wtorek, 3 maja 2011

Piekłem na ziemi są kiepskie mangi


~~~Kącik czytelniczy~~~
Cóżesz mnie podkusiło, by zabierać się za Jigoku Shoujo? Zmarnowane megabajty... Już po przeczytaniu pierwszego rozdziału wiedziałam, że źle ulokowałam swój wolny czas. Po przeczytaniu drugiego, byłam tego tak pewna, ze powinnam pieprznąć to w kąt pulpitu (zaczynam go traktować, jakby był pokojem... ._.). Otóż Jigoku Shoujo opowiada (jak oryginalnie) o Panience z Piekła, z którą skontaktować można się przez bardzo gotycką stronę internetową, czynną oczywiście od godziny zero-zero, kiedy wszystkie grzeczne dzieci powinny już kimać w łóżeczkach. Na stronie, w bardzo eleganckim formularzu podaje się, kogo chce się puknąć i Panienka z Piekła zabiera go do swego miejsca zamieszkania. Za wysłanie kogoś do piekła za życia, zostaje się tam jednak wciągniętym po śmierci, lecz dla bohaterów tej historii to brzmi jak obniżka. Czy to nie brzmi zajebiście absurdalnie?
Tak się przedstawia pierwszy rozdział. O, chwila, drugi też? O, trzeci nawet! Każda historyjka jest generalnie o tym samym i jest tak schematyczna, że od pisania o tym, aż bolą mnie paznokcie. Najpierw obserwujemy zajebiście wesołe życie kolejnej bohaterki, która zawsze ma wielkie oczęta i jest super-duper-kawaii. Po kilku stronach (one-shotowy układ zobowiązuje do streszczania się) sielskie życie zmienia się w koszmar z ulicy Wiązów i okazuje się, że ktoś naszą bohaterkę prześladuje, lub rozpuszcza o niej plotki (lub cokolwiek innego, nie wiem, może ją obrzucić zbukami). Bohaterka zaczyna swoją Dramatyczną Histerię, a wtedy ktoś wspomina o Hell Girl i stronie internetowej, oczywiście w kontekście miejskiej legendy (choć z tak poważną miną, że zaczynam wątpić w to wytłumaczenie. Widać to element pop-kultury!). Co robi nasza niezbyt rozgarnięta bohaterka? Wchodzi na stronę, wpisuje imię tego, kto robi jej wielką przykrość, a Piekielna Panienka załatwia tę osobę w jakiś wymyślny sposób (doprawdy, już Dokuro-bei z Yattamana miał ciekawsze pomysły na rozpieprzenie swoich pracowników). Oczywiście wcześniej panienka przychodzi do zamawiającego, by powiedzieć swoją formułkę o kopaniu dwóch grobów. Po załatwieniu wrzoda na tyłku, życie bohaterki znów staje się cudowne i piękne, a ona sama odchodzi z pieczęcią informującą, że po śmierci idzie do piekła. Konec. Happy end.
Jaki, kurna, happy end???
Już przy pierwszej historyjce zaczęłam zastanawiać się nad psychologiczną poprawnością tego, khem, szajsu. Zacznijmy od samego początku, czyli od Hell Girl. Jak dowiadujemy się po jakimś czasie (spoiler, lalala), w swoim poprzednim życiu została zakopana żywcem, co zostawiło jej ogromną Traumę (tm) i ze złości jej dusza spaliła całą wieś. Jej problem był może składny, ale tak przerysowany, że tylko złapałam się za głowe i dalej nie czytałam. Zresztą słowo "przerysowany" pasuje do historii wszystkich bohaterów tej mangi, co wyjaśnia, dlaczego ta młoda dama tak chętnie spełnia ich życzenia. Mam na to tylko jeden komentarz: istnieją ludzie, których wściekłość ma więcej paliwa, by coś podpalić, nie rozumiem, dlaczego akurat ta pinda zyskała po śmierci tak dosadną moc. Postaci z Higurashi no naku koro ni powinny się oburzyć.
Jak powiedziałam, każdy rozdział jest swoją własną kopią. Bohaterki są do siebie podobne, nie tylko pod względem kawaii-zachowania. Nie można powiedzieć, by autorka miała talent na zbyciu. Gorsi od tychże młodych gniewnych (zawsze są to nastolatki, tudzież dzieci, co jeszcze bardziej upewnia mnie w przekonaniu, że z usług Jigoku Shoujo korzystają zakompleksione, rozstrojone emocjonalnie emo) są tylko osoby, które się na nich z różnych powodów mszczą. Od razu, to znaczy: "z pyska" widać, że są to postaci ZUE. Łał, to prawie jak w telenowelach! Ich umiejętności udawania dobrych i kochanych mogłyby zawstydzić nawet główną oprawczynię z LIFE. W ciągu sekundy potrafią zmienić swoją osobowość i ściągnąć silikonową maskę (dajcie spokój! Od ciągłego wyginania brwi powinni mieć ogromne zmarszczki!), po czym jeszcze dostać bzika i wygadać swej ofierze calutki swój plan, amoże nawet chcieć ją ubić, jak penien tatuś. Tępe, tępe, tępe.
Pojawienie się Jigoku Shoujo obfituje natomiast w wyjątkowo nudne przedstawienie tortur, jakie czekają na każdego niedoblego w piekle. Są oczywiście tak porażające, że powinni podobne rzeczy pokazywać w więzieniach. Na bank wszyscy wychodziliby z nich odmienieni i pełni miłości bliźniego!
Jednakże najbardziej oburzającą jest dla mnie postawa postaci, które Hell Girl przywołują. Z jakiegoś powodu ubzdurali sobie, że lepiej jest przez wieki męczyć się po śmierci, niż męczyć się za życia. Dziwna matematyka. Punkt A: życie jest krótsze. Punkt B: litości! Większość tych problemów zdezaktualizowałoby się po kilku latach! (jak dokuczanie w szkole - kurde balas, nie łatwiej zmienić otoczenie...?) Za każdym razem przyjmują to z takim spokojem, jakby chodziło o danie buzi Piekielnej Panience po swej śmierci. Dodajmy do tego, że część ich wydumanych problemów dałoby się rozwiązać bez użycia pozaziemskich środków (o czym już powiedziałam). By nas upewnić, że wcale a wcale tak nie jest, każda historia napchana jest totalnie nieracjonalnymi gadkami policji, dyrektorów szkół i innych ważnych jednostek. Ach, wszyscy zmówili się przeciwko bohaterce! Koleżanki z łatwością uwierzą, że jest ladacznicą, nauczyciele, że cały czas ściągała, by mieć dobre stopnie (ach, więc nie pilnowali! Sami się przyznają), rodzice, że narobiła im wstydu...! Została sama! Co powinna teraz zrobić?! Pociąć sobie nadgarstki? Cóż, jeśli zamiast tego miałaby wejść na stronę Hell Girl, to niech lepiej to zrobi. Za parę lat obudzi się przynajmniej tylko z bliznami, a nie świadomością, że czeka ją męka przez wieczność. To świadomość, której nikt nie chciałby mieć (oprócz wypranych z umysłu bohaterek).
Z tego bagna identyczności i psychologicznej rozpusty wychyla się ledwie kilka historii, które kończą się czymś innym, niż zwyczajnym "załatwieniem wroga", ale na tym ich plusy się kończą. Poza tym 90% rozdziałów i tak trzyma się kurczowo swego schematu.
Jest jeszcze kwestia autentyczności tej historii. Gdyby przemiał wśród ludzi był taki, jak pokazany tutaj, na świecie nie byłoby nas sześć miliardów, tylko sześć. Poza tym to urocze, że każdy użytkownik internetu może z taką łatwością wejść na morderczą stronę. Tak, usługi Hell Girl są dostępne niczym jajka. Gdzie do niej Death Note'owi, który jest tylko dla wybranych...? Toż to niezgodne z zasadą równości!
No i część najpiękniejsza! Zaskakuje mnie, dlaczego wszystkie problemy znikają jak ręką odjął, gdy tylko główny winowajca ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Koleżanki nagle znów są koleżankami, kariera kwitnie, miłość pachnie poziomką... a okropna nauczycielka okazuje się nagle milutka niczym niania Frania (nagle przed oczami stanął mi Kogarashi... O_O). Fabularne dno. Moda na sukces to przy tym arcydzieło.
Dodatkowe minusy ta manga zbiera za to, że próbuje być pełna przesłania! Danzai!
Mam nikłe wrażenie, że jest to manga dla malkontentów, którzy chcą się upewnić, że jest im źle w życiu - bohaterowie mają tak wydumane problemy, że każdy znajdzie coś dla siebie!
Koniec.
R. mówił, że powinnam obejrzeć anime, zamiast czytać to... to coś, ale teraz nie wiem, czy je tknę. Jeśli chociaż w połowie jest tak samo schematyczne, to ja wysiadam i idę pieszo.
Z innej beczki: no właśnie, Kogarashi aka. Maid Guy, o którym wspomniałam kilka linijek temu. Oczekiwanie na jakikolwiek ruch pod szyldem translacji Kamen no Maid Guy niedługo mnie zabije. Tyle samo czekałam kiedyś na tłumaczenie Kingdom Hearts... I choć na razie to dziwne coś zwane ecchi ma tylko półtora przetłumaczonego tomu, zdążyło mnie uświadomić, że gust mi się spacza. Nie denerwują mnie historie o cyckach! Strach się bać.
Albo to jednak kwestia Kogarashiego, który swą zajebistością przysłania cycate bohaterki (i jeszcze zdaje się tych cyców nie zauważać <- dziwnie to brzmi...), a ilością funkcji mógłby obdzielić dwustu Sebastianów. Chciałabym zobaczyć ich starcie~... (i tak nadal twierdzę, że ze wszystkimi wygrałby Naruto, ło! Gnojka nic nie pierdyknie, nawet bomba atomowa by nie trafiła.)
No i, Maid Guy nosi wdzianko pokojówki. *_* Jak tego czegoś nie kochać?

~~~Kącik kinomana~~~
Oglądałam Family Guya i z tego powodu mam trochę zblazowany nastrój. Czasem to, co tam wyprawiają, zawstydziłoby nawet kijanki, ale w pewnej sensownej części jest to inteligentnie zabawne. Nadal nie rozumiem wielu dowciapów, ale przynajmniej zaczynam rozumieć, co mówią, gdy suby milczą. Tylu błędów ortograficznych, co w tych plikach txt, to ja jeszcze nie widziałam. I tylu uproszczeń! Ludzie, proszę was! Czy to tak trudno przepisać, co mówi lektor w polskiej wersji? Mój net jest zbyt flegmatyczny, bym mogła pooglądać to online z lektorem... Nie chcę stracić całego życia na ładowaniu.
W Krakowie natomiast na antenie czeka Higurashi. Gdy oglądałam pierwsze historie, które już znałam z wersji mangowej, nachodziły mnie niepokojące myśi, że jest tam wiele dziur. Niektóre elementy z początku zupełnie nie pasują do siebie, gdy dochodzi do rozwiązania akcji. To się musiało stać. A historia z Shion/Mion jest już tak popierdzielona, że gdyby mi się chciało, obejrzałabym to z kartką i długopisem i znalazła nieścisłości. Jedną już miałam, ale oczywiście nie zaśmiecam sobie pamięci operacyjnej takimi pierdami. Zapomniałam. ._.

~~~Kącik komputerowca~~~
Dzisiaj cały ranek walczyłam z komputerem taty. Czyszczenie, odwirusowywanie, znowu czyszczenie... Dopiero wytoczenie ciężkiej artylerii w postaci naprawdę paskudnego ComboFixa załatwiło sprawę na zawsze. I jeszcze jakieś gówno nie posiadające własnego procesu zakrywa pół pulpitu! (schowałam na bok, ale usunąć nie potrafię nadal. Nawet nie wiem, kurna, co to. ._.) Niedawno to samo robiłam ze swoim kompem i laptopem. Ja chcę tak zarabiać na życie... -_- Jakbym miała jeszcze jeden dzień, zapewne rozkręciłabym kompa taty i wymiotła z niego kurz pędzelkiem. Buczy, jakby miał astmę (komp, nie tata - tata ma, ale nie buczy). Możliwe, że jak wrócę tu na wakacje, nadal nie będzie wyczyszczone i jesczze będę miała szansę to zrobić. Machanie pędzelkiem to chyba jakiś sposób na odreagowanie faktu, że nie lubię malować. Od czego mamy tablety!
W wakacje pozajmuję się starymi stronami www, mam już stos pomysłów, jak je odświeżyć. Taksaculum też idzie do przeróbki, marzy mi się coś w stylu scrapbookingu...
A skoro już o scrapowaniu: trzy dni spędziłam na ściąganiu materiałów do digital scrapbookingu, czyli najróżniejszych elementów udających prawdziwe wstążeczki, papierki, ramki, naklejki, bla, bla, bla. Piękno rzeczy, które można z nich zrobić po prostu nie poraziło. Koronki i kwiatki - oto jedyne powody, dla których warto ponownie się narodzić! (i yaoi) Tu można się pogapić: http://www.theshabbyshoppe.com/photopost/showgallery.php?cat=501&page=1

~~~Kącik japoński~~~
Nie mam nastroju.
Zacznę chyba uczyć się kanji, które widuję w tytułach mp3 Iosys (tak, zostawiłam je w wersji japońskiej, bo słodko wyglądają), może wtedy zaczną mi łatwiej do tego pustego kapucyna wchodzić.

~~~Kącik dla sztuki~~~
Trochę pisałam tu, trochę tam... Generalnie nic ciekawego. Odświeżyłam jeden z najstarszych projektów, jakie mam w swoich zasobach. Alleluja!

~~~Kącik dla świata~~~
W dupie mam świat.
Ładnie podsumowali ostatni tydzień na demotywatorach: dziewczyna poślubiła swego księcia, a zły charakter został zabity. Tydzień jak z Disneya!

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Bycie zbyt rozgarniętym boli niewyobrażalnie


Dzisiejszy dzień jest okropny w całej swej wspaniałości. Raz - nie było fizyki i nie będzie jej także jutro. Radość, jaką zaprezentowała D, słysząc tę informację była naprawdę niezapomniana. Dwa - chyba przesadziłam z prognozowaniem pogody i najpewniej się przeziębiłam. Co jest podejrzane, bo tak naprawdę nie było mi zimno, ale wszyscy ludzie mieli na sobie kurtki, więc albo mój wewnętrzny czujnik temperatury zepsuł się całkowicie przez ostatnie upały, albo widok opatulonych ludzi zaważył na mojej opinii niczym no-cebo. Nie wiem. Nie czuję się dobrze. Pewnie nasz butsurigaku-no-sensei ("facet od fizyki" - nienawidzę tej nazwy, bo jest pełna braku szacunku dla istoty nauki) zaraził mnie przez U-mail. Zważywszy na poprawność działania wszystkiego, co dotyczy usosa, wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby umiał także roznosić choroby.
Dość, idę sobie rozpuścic Febrisan...
Do tego wyrwałam sobie kawałek skóry z twarzy, nie wiem, jakim sposobem. Mam nadzieję, że nie bardzo widać, bo musze jeszcze iść na zespołowe... coś tam zespołowe.
Jednak widać.

~~~Kącik czytelniczy~~~
Dalej dręczę Sailor Moon. Właściwie dostrzegam nawet pewną jakościową poprawę, to znaczy: w serii Stars wszystko nie rozgrywa się na przestrzeni kilku minut, jak to bywało na początku. Na tym poprawa, oczywiście, kończy się: Bunny aka. Usagi nadal jest głupia, razem z Tuxedo tworzą tak mdłą parę, że staram się na nich nie patrzeć, a kolejni wrogowie są równie sprytni, co papryczki chilli. I wszyscy generalnie mają podobny plan. Żaden. Nudne, głupie, powtarzalne i parę innych przymiotników. I po cholerę to czytam? Czytanie to za mocne słowo. Oglądam obrazki i przelatuję wzrokiem po tekście. To mi wystarcza, by rozumieć, wszystko co się da, bo czego nie zrozumiem, jak już sprawdziłam, nie rozumiem także po dogłębnym wczytaniu się.
Kolejna część Higurashi w wersji mangowej - zakończona! Jestem zniesmaczona sposobem rozwiązania sprawy. Od jutra oglądam anime! Może jak przypomnę sobie, co było w poprzednich częściach, wreszcie oświeci mnie, jaki to klucz do sprawy ukryto w odcinkach o Satoko. Wtedy będę wiedziała, kogo ostatecznie winić - siebie za brak umiejętności dedukcyjnych, autorów, rysowników mangi, tłumaczy, czy całokształt.
Ibara no Ou z kolei idzie w bardzo dziwną stronę, a rysownik jakoś chyba nie mógł się zdecydować, czy Marco powinien mieć szeroki pysk jak karykatura Supermana (ten podbródek...), czy raczej pozostać względnie normalnym. Zdarzają się kadry, na których wygląda, jakby ktoś mu porządnie przyłożył w buźkę i... już się nie zrosła poprawnie. Poza tym rozwaliła mnie kwestia tajemniczej bohaterki w tle, która ubolewała nad tym, że Marco to tylko programista (w domyśle: a nie buldożer) i nie pokona Wielkiego Złego. Ta manga jest zwariowana. A to nawet nie komedia.

~~~Kącik kinomana~~~
Skończyłam oglądanie Zettai Kareshi (dramy) i jestem poważnie zniesmaczona. Zacznijmy od początku, czyli od tego, że wydawało się to całkiem fajne. Nie oczekiwałam co prawda niczego wybitnego, gdy to zwalałam na dysk - w końcu to głupia komedia romantyczna, ale temat mechanicznego chłopaka nieco mnie zainteresował. Pomyślalam "a, dam mu szansę". Spodziewałam się czegoś lekkiego, niezbyt ambitnego i może trochę śmiesznego. Trochę. Pierwsze odcinki były okej: japońska wersja Bridget Jones - damy, której życie pozbawione jest podniosłych wybuchów miłości, kariery i wszystkiego innego - otrzymuje wymarzonego chłopaka-robota, który ją kooocha... To znaczy taki ma program. Okej, wszystko tak, jak sobie wyobrażałam. Nawet było zabawne, więc z miejsca dostało plusa. Poziom utrzymywał się przez kolejne odcinki, podczas których bohaterka (Riiko) odrzucała zaloty nachalnego robotycznego, nachalny robotyczny robił swoje, firma, w której Riiko pracuje, miała swoje biznesowe problemy, a twórca "idealnego chłopaka" chodził z przyklejonym do twarzy uśmiechem i czasem coś naprawiał. Ot, zwykła komediowa seria. Im dalej, tym robiła się jednak bardziej w stylu Sailor Moon, czyli "lalala, nie ma tu sensu - to musi być... magia!". Magicznym sposobem Naito (chłopak-robot; angielskie tlumaczenie podawało, że jego imieniem jest Night, ale zasugerowali, że Knight brzmiałoby tak samo, więc ja pójdę na zjapońszczoną łatwiznę) nagle uzyskał własną wolę. W tym momencie coś mi zaczęło w tej historii zgrzytać, ale próbowałam to jakoś wytłumaczyć. Może przypadkiem stworzyli AI, może sieć neuronowa nagle doznała olśnienia i zaczęła działać tak, a nie inaczej... Seria jednak kierowana była wyraźnie do osób, ktore uwierzą w brednie. Twórca robotycznego kochanka dwa razy użył ulubionego słowa Tuska: "cud!". Ło matko. Wciąż się jednak trzymałam. Byłam ciekawa co zrobi Riiko, bo nagle okazje zaczęły spadać jej na głowę jedna po drugiej. W między czasie Naito zaczął co jakiś czas się przegrzewać, przy czym dramatycznym gestem łapał się za serce, więc pewnie tam umieścili jego najważniejsze części. Ach, ten dramatyzm. Ach, to przeświadczenie, że każdy z łatwością łyknie historyjkę o tym, jak to robot stał się człowiekiem (nie powiedzieli tego wprost, ale właśnie o to im chodziło). Możnaby to bardzo ładnie rozwiązać, podając chociaż minimum wyjaśnień technicznych, które z pewnością dotarłyby do każdej rozumnej istoty, a już zwłaszcza powinny do Japończyków, których życie bardziej niż nasze zakłada dużo kontaktu z technologią. Najwidoczniej jednak Japonki, oglądające telenowele, nie znają się na komputerach do tego stopnia, by pokiwać głową na te rewelacje. Drama na bank była robiona na podstawie shoujo, bo tylko tam bez echa przechodzą takie wybryki jak time paradox w Sailor Moon, albo gnoje, przepraszam, bishouneni, na ktorych poczynania nie ma dobrego słowa, bo "końskie zaloty" to przy tym pestka.
Okej, uczłowieczanie Naito jakoś bym zniosła, głównie z tego powodu, że jestem fangirlem sztucznej inteligencji i stworzenie czegoś takiego wydaje mi się być kwestią czasu, a nie niemożliwością. Ostatni odcinek dobił mnie z innego powodu. Riiko ni z gruchy ni z pietruchy uznała, że (uwaga, uwaga!) chce zostać z Naito! I love you, yaaay!!! Chciałam uderzyć głową w klawiaturę i zrobiłabym to, gdyby nie fakt, że wiele już w życiu widziałam. Co. Za. Głupi. Kurna. Gniot. Zakochiwanie się nagle i bez powodu to akurat normalna cecha każdej bohaterki shoujo, ale to już była lekka przesada. "On jest robotem!" - krzyknełam w ekran, a zaraz potem główny amant w dramie (Soshi) powiedział dokładnie to samo, nie mogąc przeboleć, że taka fajna dziewczyna przeszła mu koło nosa. Ale Riiko odnalazla swoją miłość i gówno nam do tego. Moim pierwszym epitetem, jaki poleciał w jej stronę było bardzo wyraźnie powiedziane "i-dio-tka" (zwykle nie gadam do siebie, naprawdę). Co za pusta, głupia, tępa małpa bez grama charakteru i przekonań (zważywszy na to, jak szybko się ich pozbyła). Co gorsza, wszyscy, którzy poznali prawdę o Naito, radosną wiadomość pełną miłości przyjęli ze stoickim spokojem. Jasne, nic się nie dzieje. Riiko też zachowywała się jakby nigdy nic. Niesmak przeszedł mi w złość. Kolejny fajny potencjał historii, w ktorej można zawrzeć tyle etycznych problemów jak wykorzystanie AI, robotyczni kochankowie, tajemnica produktu... Mój Boże. Zepsuli, zepsuli!!!
Skończyłam. Nie wiem, czy warto było to oglądać, bo do ostatniego odcinka całkiem mi się podobało. Ale to zakończenie... Zaczynam rozumieć problem tasiemców - nie ma końca = nikt nie może powiedzieć, że to gówno.

~~~Kącik komputerowca~~~
Od tego przeziębienia i kobiecych problemów odechciało mi się czegokolwiek robić. Jeszcze wczoraj kombinowałam jak zanimować bieg dla naszej różowowłosej bohaterki z gry, ale brakuje mi pomysłów. I muszę wymyślić level 3D do FPS-a, a bez umiejętności robienia tegoż w programie 3D jestem w zadku. Przynajmniej komputer mnie kocha...

~~~Kącik japoński~~~
Ostatnio po sto razy dziennie słucham tego samego utworu, to jest "together", Yuki Kajiura z .hack//Liminality. Nie rozumiem czemu to dla mnie taka pełnia szczęścia. Mam podejrzenia, że kojarzy mi się w jakiś sposób z wakacjami. Mam już dość~...

~~~Kącik dla sztuki~~~
Jeśli chodzi o pisanie, to jestem na etapie początkowym w "Chłodny wiatr Rayn" i już nie jestem zadowolona z opisu masakry w spokojnym miasteczku. Jedyne, co mi się udało, to groteskowa scenka ze szczeniaczkiem. Powinnam pozostać przy pisaniu głupot... Czy nie?
Po długim myśleniu i krótkiej burzy mózgów (z AJ) doszłam do wniosku, że komiks, za który zabiorę się w pierwszej kolejności, jeśli chodzi o rysowanie, to... ta-ra-ram, nie powiem. Bo jak zmienię zdanie, to glupio wyjdzie.
A wszystko przez to, że w empiku obejrzałyśmy wszystkie gazetki na tematy mangowe i krew mnie zalała. Zarówno w Otaku jak i tym drugim badziewiu, którego nazwy zapomniałam, na redakcję składają sie głównie osoby, których kompetencje kończą się na pisaniu dennych recenzji (z których część pokazuje raczej brak znajomości danych anime) albo rysowaniu doujinów, których grafika jest albo kompletnie niestrawna, albo wygląda jak kalka z oryginału. Oczywiście, najtrudniej samemu coś wymyślić i, ho-ho! jeszcze przełożyc to na papier. Poziom "polskiej mangi" (lamerska nazwa dla lamerskiego "gatunku") jest w ogóle bardzo wysoki i to chyba jeden z powodów, dla których mam zamiar jednak ruszyć cztery litery. Może niekoniecznie teraz, ale...
Na chwilę oderwę się od narzekania na czasopisma. Moja niechęć do polskich mangaków zaczęła się już wcześniej, gdy w necie znalazłam jakieś cholernie durne yaoi, podpisane polskim nazwiskiem. Złapałam się za głowę. Po pierwsze: zachodni rysownicy mają jakąś skazę i ich postaci zawsze wyglądają zachodnio, tj. zupełnie inaczej od wschodnich wersji. Nie wiem, czy też mam ten problem, ale to i tak najmniejszy z grzechów. W Polsce generalnie wydaje się tylko mangi, które albo zdobyły niespotykaną sławę i każdy chce odkroić kawałek tortu, albo te których chyba nawet sam autor nie jest w stanie zrozumieć. Suma summarum albo czytamy tasiemce (i jesteśmy 20 lat za Murzynami - patrz: na jakim etapie jest Naruto wydawany w Polsce, a na jakim w internecie...), albo dostajemy pseudo-ambitne dzieła, które miały być psychologiczne, trudne do przyswojenia (to się akurat udało) i zajebiście zakręcone, by już zupełnie nie było wiadomo, o co chodzi. Kończą zazwyczaj tak, jak wielkie dzieła innych typów: są chwalone przez krytyków, a zwykli ludzie dzielą się na tych, którzy trzymają je na półce i chwalą się, że je "znają", oraz tych, którzy są odważni powiedzieć, że to się kupy nie trzyma. Suppli - ambitne i wydane w Polsce - jak na razie miało przeważającą ilość opinii w stylu "niewiarygodne postaci". Przeczytam to, kurde, i zobaczę. Oczywiście w empiku, albo nie wiem gdzie, bo gniota nie kupię - przejrzenie paru stron już dało mi prawo, by nazwać to gniotem; poza tym nie mam zamiaru wspierać polskich wydawnictw, bo robią... no, wiochę, i nic więcej.
Mangi wydawane przekładają się na to, co polscy autorzy "tworzą". Większość to dzieła, które nie mają sensu, albo dopiero są zaczęte. Doujinshi nie liczę, bo od wydania Akatsukiss w wersji papierowej mam umiarkowane zaufanie do tego rynku. Akatsukiss ma na koncie brak zgrabnej fabuły, obrzydliwą grafike, płytkie dialogi, przesadny dramatyzm, dziury i deus ex machina, oraz (to jedyny plus) humor, który nadaje się do internetu, ale nie na papier. Rozumiem, że zdobyło to popularność w sieci - jest dość zabawne, by móc to zrobić. Ale któremu idiocie wydawało się, że zrobienie z tego mangi papierowej to żyla złota...? Takich ludzi powinno się spuszczać w toalecie. Totalne amatorstwo.
A skoro już o amatorstwie: gazetki, które wymieniłam, prezentują to samo podejście do życia. Coś, co udało sie w internecie, jak recenzje na Tanuki NIE musi udać się w realu (a papier, powiedzmy sobie szczerze jest bardziej realny niż literki na ekranie, choćby dlatego, że trzeba zań płacić). Od gazetki oczekuje się zwyczajnie więcej. Poza tym opinie "redaktorów", którzy do tychże czasopism pisują, są zaiste bardzo solidne.
Jedna z piszących pań wzięła na swe barki trudy napisania czegoś mądrego na temat Zmierzchu. Szczytny cel, uznałam, zwłaszcza po tym, co ostatnio powiedział nam Argasiński, ktory miał przyjemność wysłuchać siedmiu referatów na temat tej, hm, książki. Ponoć ich plusem było to, że dowiedział sie wielu dziwacznych rzeczy na temat rzeczonej, hm, książki i jej autorki. A teraz do rzeczy, szczerze i prosto z mostu: w mojej małej główce nie mieści się, dlaczego niektórzy lubią wykazywać się pozerską ignorancją wobec tego, co oznaczone jest jako pop-kultura (i to ta niezbyt wysoka). Redaktorka na V ogłosiła, bodajże w Otaku, że nie miała pojęcia, co to jest ten Zmierzch, bo "nie interesują ją te same rzeczy, co inne dziewczyny". Och, oczywiście. Jestem zajedwabiście oryginalna i cechuje się niebywałym indywidualizmem. Kiedyś bycie innym było dla mnie komplementem... Ludzie pozbawiają mnie moich ulubionych słów. Oczywiście, można czegoś nie wiedzieć. Przez długi czas zastanawiałam się, czymże jest ten Twilight, który wszyscy mieli na chomiku, ale to było dawno temu. Trzeba mieszkać w jaskini, być wychowywanym przez wilki, albo po prostu nie umieć czytać, by ze spokojem wyrażać podobne opinie w czasach, gdy wszystko grzmi od zmierzchowych wpływów. Wyrażanie podobnych zdań nie robi z kogoś wyjątkowej redaktorki - raczej taką, na zapowiedź której wszyscy zaczynają nerwowo chrumkać. A spróbój taką zapędzić w kozi róg! Od razu się odwinie, że jest zbyt oryginalna, by znać taką śmieciową sztukę. Dochodzę do wniosku, że obecnie modna jest ignorancja. Tak, modna. W inną stronę, ale jednak jest to masowa przypadłość.
W związku z powyższymi: sztuko, gnaj!
PS: A konkurs na magazyn o mandze wygrywa... Arigato, jako, że w jego redakcji nie siedzą Wiadome Osobistości. Teksty też wydają sie być pisane przez bardziej zrównoważone persony.

~~~Kącik dla świata~~~
Jakiś czas temu napisałam niezbyt miły komentarz adresowany do wszystkich szalonych wegetarian, którzy odważyli się wejść mi w drogę. Za ofiarę przyjęłam artykuł pod bardzo podniosłym tytułem "Czy jestem zły, jeśli jem mięso?". Początkowo nie miałam zamiaru wyżywać się na autorce, bo sądziłam, że skoro zadała tak bystre pytanie, to może chociaż stanie w rozkroku pomiędzy różnymi punktami widzenia (niestety, patrząc na to, co opisałam powyżej, ta umiejętność wśród ludzi zanika bezpowrotnie), ale bardzo się zdziwiłam. Kilka innych komentatorów też dało ujście emocjom, choćby w takich hasłach jak "kurczaki są pycha!". Mój komentarz był przepełniony stoickim spokojem, bo za taką staram się uchodzić, gdy podpisuję się własnym nazwiskiem (to trudne), a moim głównym argumentem było zrównanie roślin i zwierząt w kwestii umiejętności czucia (czegokolwiek) i dlaczego wegetarianie uważają, że jeśli nie jedzą mięsa to są super-wybawicielami uciśnionych, skoro zżerają naszych braci najmniejszych? Kolejny komentarz po moim zasugerował coś na temat mojej ignorancji (ahaha, moje ulubione słowo!), ale był napisany takim równoważnikiem zdania, że nie do końca zrozumiałam, co autor miał na myśli (Amerykanie nie znają nawet angielskiego). Potem dostałam zieloną gwiazdę od kogoś, kto najwidoczniej też uważa, że kurczaki są pycha. Na koniec odezwała się trzecia osoba i poleciła mi, bym uważała z inteligentnymi żartami (aaach... skoro nie ma co jeść, to może zjemy kamienie? One też mogą mieć uczucia!), bo weganie, którzy tu przychodzą nie mają poczucia humoru. To już ich problem.

wtorek, 1 marca 2011

Oj, Polsza, Polsza, jak wy mnie djemotiwujeta


Jakby ktoś jeszcze nie zauważył, tytuł jest cytatem z demotywatora z Putinem w roli głównej.

~~~Kącik czytelniczy~~~
Ciekawość to pierwszy stopień do zguby (słowo "piekło" przestało pasować mi w tym kontekście od kiedy razem z paroma osobami uznaliśmy, że nasza przyszłość pośmiertna to bycie pokojówkami u Lucyfera. Proszę nie pytać o szczegóły.). Zazwyczaj, gdy na Chomiku znajduję jakiś folder oznaczony "darmowy transfer", moja ekscytacja zatrzymuje się na poziomie tej na widok parówek Jedynek. A jednak ten jeden raz dałam się skusić i w myśl zasady "jak dają, trzeba brać", porwałam z tegoż folderu wszystkie tomy Sailor Moon (chyba 8 - hoho, to i tak niekompletne...). I czytam. Czy raczej staram się czytać, a nie tylko przelatywać wzrokiem po obrazkach, których jakość jest doprawdy znakomita. Jak powszechnie wiadomo, dziewczyna jest najładniejsza, gdy ma wielkie oczy i nie ma nosa. To wszystko wydaje się jednak utrzymywać poprawny poziom, gdy porównać je z tłumaczeniem. Tłumaczenie jest oczywiście "oficjalne", to jest: są to bezpośrednie skany z wydania polskiego. Mój patriotyzm odnośnie polskich tłumaczeń zaczyna się tam, gdzie nie chce mi się zbytnio skupiać na literkach (w angielskim to po prostu nie działa. Ilość krótkich, podobnych do siebie kształtem słów jest zatrważająca w tym języku.), a kończy w momencie, gdy Polacy tłumaczą coś za pieniądze. Grupy skanlacyjne robią błędy ortograficzne, gramatyczne i ~czne - wiadomo. Oficjalni tlumacze wydawnictw robią tak koszmarne błędy związane z treścią, że aż chce się ich zakopać łopatą w jakimś odludnym miejscu. Z użyciem niezwykłych mocy cudem udało mi się uspokoić po zobaczeniu imienia "Sinosuke" w "Cześć, Michael". Jeszcze brakuje tylko, by pewnego młodego gniewnego zaczęli nazywać "Saske", bo tak jest przeciez poprawnie...
Do tego, tłumaczy cechuje jeszcze złośliwa ignorancja wobec japońskiego układu stron, co mnie po prostu mierzwi. Ile osób może pisać lewą ręką?! Toż nie jesteśmy niedźwiedziami polarnymi. Polskie wydanie mangi "Cześć, Michael" mam na półce tylko dlatego, ze w internecie skanów niet.
Ale... Wracając do Sailor Moon, czy też "Czarodziejki z księżyca", jak dumni Polacy chcą, byśmy tę serię nazywali (totalnie dla mnie niezrozumiałe, skoro nawet oryginał ma tytuł pseudo-angielski. Japończycy jak widać znają english lepiej niż my.): tłumaczenie tegoż dzieła oscyluje na poziomie blogów złych na cały świat nastolatek i doprawdy, gdybym miała choć trochę więcej chęci, wrzuciłabym tu parę ślicznych jak ropucha (przepraszam, ropuszki :<) kwiatków, ale i tak największą zagadką pozostają dla mnie te trzy:
1. "Gdy zamienia się w czarodziejkę z księzyca wtedy walczy o sprawiedliwość!!" - tekst, który domyślnie miał się pojawić na końcu drugiego tomu, ale z pewnegoż powodu był wstawiony na początek (nieco dalej był także cudowny spoiler do praktycznie całej serii). Tak, nie było tam przecinka. I są dwa wykrzykniki! Jak po japońsku!
2. "na głuwnej ulicy" - to nie jest żart.
3. "ukażę cię" - znalazłam to dosłownie przed chwilą, gdyż uprzednio musiałam ominąć wzrokiem tę stronę. Albo widok "głuwnej" sprawił, że przeoczyłam ten zajebisty błąd.
Bardzo mi się także podoba imię "Taksido", które z początku mój wewnętrzny system OCR rozpoznał jako "Takushido" i miałam już wygłaszać mowę na temat polskiego podejścia do japońskich nazw własnych (patrz: Sinosuke), gdy dowiedziałam się, że tak naprawdę koleś nazywa się "Tuxedo". Ciekawe, czemu tłumacz uznał, że przeciętny Polak poprawnie przeczyta "Bunny" jako [bani], natomiast nie poradzi się ze strasznym iksem. [tuksedo] to chyba szczyt możliwości, a i tak w najgorszym razie mogłoby komuś skojarzyć się z Tuskiem (zakładam, że w tamtych czasach nie byłoby to niepoprawne politycznie).
No i jakim sposobem mam wspierać lokalnych wydawców?! *płacze*

Z drugiej ręki: zakończyłam czytanie Blue Drop ~Tenshi no bokura~ (tym razem skanlacyjne...). W historyjce o swoistej Seksmisji, kosmitkach, które zamieniły niewinnego chłopca w dziewczynkę, chcąc za jego pomocą wykorzystać plemniki jego przyjaciela (moralny upadek kosmosu...) i ciągłym przebieraniu się w damskie ciuszki, najbardziej podobało mi się sklasyfikowanie tegoż jako shoujo-ai, chociaż tam jak byk stoi raczej shounen-ai. Albo dla skanlatorów ważne jest to, co postaci mają w majtkach, a nie w głowie... No i cudowny tekst autora na zakończenie, gdzie zwierza się, że chciałby, by główni bohaterowie mieli dziecko. Zabiło mnie to.
A dodatkowo skanlatorzy wrzucili tenże tytuł do działu od 18 lat - prawdopodobnie przez odsłonięte biusty w rozmiarze A, jako, że wszystko inne zostało ocenzurowane. Zresztą przy tak "dokładnej" kresce i bez cenzury nic by nie było widać.
Mam dziś wyjątkowo jędzowaty dzień.

Na złość R. dalej czytam Higurashi jako mangę i jestem obecnie na etapie Tatarigoroshi. Jak na razie to najbrzydziej rysowana część, choć już teraz wydaje się bardziej skupiać na najważniejszym temacie, niż poprzednia. Watanagashi-hen nawet opisywano jako najbardziej rozromansowaną część, a wszyscy wiemy, że od romansów dostaję padaczki (poza Nazo no kanojo X, ale to jest cudne, cudne, i są nożyczki).
Przy okazji dowiedziałam się, dlaczego z początku nie rozpoznałam głównego bohatera, gdy z pierwszej części przeszłam do drugiej. Jednak różny styl rysowania znaczy więcej niż nazywanie postaci po imieniu (czy nazwisku). Ale mnie łatwo nabrać...

A i palnę to tu: mój chory umysł nadal myśli, że u Pratchetta jest zatrzęsienie bishounenów. Nawet dosłowne opisy na temat pysków bohaterów nie są w stanie mnie przekonać...

[przerwa w pisaniu, bo poszła do szkoły (buu :<)]

~~~Kącik kinomana~~~
Jestem niedobra i nie robię tego, o co mnie proszą. Zapomniałam obejrzeć Higurashi. No comment.

Razem z AJ zrobiliśmy zamiast tego swoisty maraton oglądania wszystkich odcinków (jakie się znajdą) serii Ed, Edd & Eddy. Chciałabym rzec, że zapomniałam, jaka to wspaniała-głupia kreskówka, ale takich rzeczy się nie zapomina. Teksty Eda do tej pory są przeze mnie cytowane w randomowych momentach, a większość ludzi i tak nie jest w stanie ich rozpoznać. Czasy Cartoon Network jednak minęły...
(Kreskówki są jednak naszpikowane podtekstami... Nie będę wymieniać, bo się wstydzę.)
Idąc dalej tropem tejże kreskówki, dotarłam do odpowiedniej wiki, z której dowiedziałam się więcej, niż chciałam i jeszcze trochę. I wszystko po angielsku - nie kocham tego języka. Pojawiło się tam także parę linków, kierujących prosto w objęcia serii High School, której tytuł mowi raczej sam za siebie. Udaję, że nie czuję się, jakby ktoś mi buchnął pomysł spod samego nosa. Najgorsze jest to, że ludzie Zachodu są leniwi. Tak cholernie leniwi, że nie chce im się postarać, nawet gdy tworzą odcinek z kontynuacji ulubionej animowanej serii. Ponoć lata on gdzieś na YouTube, ale widząc screeny, odechciało mi się czegokolwiek z tym robić. Animatorzy jak z puszki psiej karmy bębenek. Wobec paru serii ONA made in Japan takie rzeczy są po prostu niesmaczne.

W domu natomiast przejrzałam kilka odcinków Family Guya i jakież było moje zdumienie, gdy na zajęciach organizacyjnych z interfejsów zobaczyłam krótki filmik z części, którą akurat widziałam. Nagle poczułam się obeznana i w ogóle. Żal mnie tylko bierze, że niektóre dowcipy z tego serialu są dla mnie niezrozumiałe, bo nie rozpoznaję zdarzeń z życia publicznego USA. Gdyby zrobić Family Guya w wersji polskiej (Boże, proszę, nie!), miałabym pewnie więcej do powiedzenia, a tak...

~~~Kącik komputerowca~~~
Czym się jest, gdy się kończy studia pod zacnym tytułem "informatyka"? Informatykiem? To głupie.
Przedszkole odrzuciło mój projekt ich strony internetowej, jako, że dorwali kogoś innego, kto im to zrobi. Umieram z ciekawości. Gdy zobaczę piękne białe tło i trzy odcienie zielonego, chyba pęknę z radości.

~~~Kącik japoński~~~
Serwer Apache nie kocha Windowsa 7. Okazało się, że nie można jednocześnie włączać Skype'a i Apache'a, bo używają tego samego czegoś tam (zapomniałam) i Apache zwykle przegrywa tę bitwę. Co za ból.

To nie na temat, ale nie chce mi się budować kącika chińskiego: gdzieś w odmęty komputera wtryniłam folder z plikami mp3 z rożnymi tonami w tymże języku i teraz nie mogę go znaleźć. *sigh* Jednak chomikowanie wszystkiego na serwerze ma tę zaletę, że zawsze można na nim znaleźć skamieliny starych plików. Niedawno odkryłam tam plik "zboczony Faust.txt". Powinnam oduczyć się stawiania spacji w tytułach plików. Nie, nie powiem, co w nim bylo.
Oj, dobrze, powiem: cytat z Fausta, ktorego nie powtórzę, a który opisany był w notatce tłumacza (cytat niedosłowny): "pauzy oznaczają brzydkie wyrazy, umieszczone przez Goethego w oryginale, pominięte przez tłumacza". Do tej pory nie możemy wymyślić, co zamiast tych pauz tam stało.

~~~Kącik dla sztuki~~~
Niedługo cała Produkcja Gier (omal nie nappisałam "proDUCKcja") będzie chciała zmusić mnie do robienia concept artów i grafiki. Żebym ja jeszcze umiała rysować... :D
Przez to oglądanie Edów ostatnio absolutnie nic nie robię. Wczoraj przeglądałam projekty pod kątem znalezienia sobie czegokolwiek do roboty, ale nie wyszło z tego nic ambitnego. Nadal też nie moge się zdecydować, co pisać/rysować, a wybór niestety robi się coraz większy. Jak w 2012 będzie koniec świata, naprawdę się zdenerwuję.
Znowu będę kręcić się po plikach i robić wielką listę imion używanych w moich światach. Znajduję w nich całkiem ciekawe zależności~ la~la~la...

~~~Kącik dla świata~~~
Szału nie zrobił jakoś filmik z wykańczaniem Biebera, który pojawił sie na Webhostingu. I dobrze, bo aż mnie cisnęlo, by to skomentować:
http://webhosting.pl/Justin.Bieber.nie.bedzie.juz.zasmiecal.Internetu
"Żałosne", tyle mi się nasuwa na myśl. Współczesnemu człowiekowi jak widać wydaje się, że każdy, kto go irytuje, powinien natychmiast ginąć. Sposób na rozwiązywanie spraw rodem z XXI wieku? Bardzo dojrzale.

czwartek, 27 stycznia 2011

Trzeba się w końcu zebrać w sobie i...

[Wpis ten, jak i parę kolejnych pochodzi oryginalnie z bloga, którego mam/miałam na Onecie. Gdy pewnego razu dał mi do wiwatu (długa historia), uznałam, że czas kopnąć go tam, gdzie słońce nie dochodzi i założyć nowego bloga, takiego, gdzie da się wszystko dostosować i po zapisaniu zmian owe zmiany faktycznie zostają zapisane. Takim sposobem powstał ten tu widoczny. Jednakże jestem zbyt przywiązana do swojej historii, jaka by nie była, więc pozwoliłam sobie przetransportować do nowego bloga parę starych wpisów (z oryginalnymi datami) i to właśnie jeden z nich. Koniec wyjaśnień.]

Ponoć po zakończeniu II wojny światowej w telewizyjnych wiadomościach prezenter powiedział: "Więc, jak już mówiłem... Gdy nam tak brutalnie przerwano...".

Udaję, że nie miałam półrocznej przerwy...

~~~Kącik czytelniczy~~~
Pierwsze, co w tym momencie zrobiłam, to zajrzenie do linku, czy aby nie ma nowego rozdziału Berserka. I nie ma. Jeszcze tego nie pisałam w tym zabitym dechami miejscu, ale ta manga <przekreślone>jest</przekreślone> była cudowna. Dopóki za głównym bohaterem nie zaczęło szwendać się całe przedszkole złożone z nienormalnej dziewczyny, wkurw... wkurzającego dzieciaka, mini-wiedźmy, gówniary o niewiadomym celu istnienia, dwóch elfów i pozornie dorosłej szlachcianki, którą też trzeba się zajmować (pomijając fakt, że na swój sposób jest nienormalna). Dodajmy do tego, że cała ta banda podczas każdej walki żywo komentuje poczynania Guttsa (głównego), a ich wypowiedzi zawsze biegają wokół "jaki on ma wielki… miecz!" (trzy kropki dodane przeze mnie, bo aż się prosiły). Natomiast mini-wiedźma co chwilę zmienia się w duchowe wsparcie dla Guttsa, od czego chce mi się walić głową w klawiaturę (ale szkoda). Czuję się totalnie wyżuta, jako że to była taka miła, obrzydliwa manga o rozcinaniu, torturach i pozostałych przyjemnościach. Wstawki pod tytułem "biała magia uleczy twój gniew" rozpieprzyły cały mrok.
A Gutts i Wielki Zły Griffith nadal nie mogą się spotkać. Szykuje się seria na miarę Naruto.
Z drugiej strony, dorwałam mangę Ibara no Ou i choć nastawiałam się na horror, a otrzymałam park jurajski, jestem zadowolona. Generalnie historia należy do tych post-apokaliptycznych (chyba, że później zrobią nam niespodziankę i okaże się, że… :D), a dobór bohaterów jest tak kanoniczny, jak w większości filmów o tonących okrętach. Rozbawiło mnie, że na grafice konceptowej babka wspomniała o tym samym temacie. Gdy wymieniała kolejne postaci, które zawsze przeżywają katastrofę, aż chciało mi się dodać coś na temat zahukanej bohaterki, która później wykazuje się niesamowitą odwagą. Żywcem wyjęte z Ibara no Ou.

~~~Kącik kinomana~~~
Kraków nie nastraja mnie do oglądania. Przykro mi.
Będę musiała wyznaczyć jakiś miły dzień na Higurashi no Naku Koro ni, bo R. mi nie da spokoju. Jak śmiałam czytać mangę, którą rysuje kilku gości…? No, jak ja śmiałam? :<

~~~Kącik komputerowca~~~
Dajcie spokój… Robienie zegarka w pythonie zabiło mnie totalnie…
Mam teraz laptop z Win7 i byłabym pewnie zadowolona, gdyby nie to, że hardware nie jest. Drukarka działa, tablet teoretycznie też, bo Winda znalazła sterowniki, ale… niestety, piórko od tabletu dostało takiego przyśpieszenia, że trudno nim pracować. Czarno to widzę…
Skanera nie sprawdzałam, ale aż się boję. Poza tym bez tabletu nie mogę i tak obrabiać żadnych szkiców, więc…
Miłą niespodzianką było, że wszystkie moje ulubione programy doskonale tu działają (poza Alcohol 52%, ale nie mówmy już o tym… To było traumatyczne przeżycie.). Touchpad mnie totalnie wpienia, ale jakoś będę musiała to przeżyć.
R. nadepnął mi na ambicje i w końcu zmieniłam dźwięki systemowe Windy. Jutro włączę komputer i się wystraszę.

~~~Kącik japoński~~~
Układania playlisty chomika ciąg dalszy. Dobrałam się do folderów z muzyką tradycyjną i omal mnie to nie zabiło. Okej, rozumiem instrumenty. Prawdę mówiąc brzmienie niektórych nawet lubię, zwłaszcza chińskiego fletu (chociaż mózg od tego boli. Jak się go ma.). Ale za diabła nie zrozumiem, dlaczego wyjące babsko jest tak głęboko osadzone w japońskiej kulturze. Wraz z AJ-chan uznałyśmy, że podobne piosenki nadają się do karaoke na jakiejś zboczonej (w stronę Japonii) imprezie. Najlepiej przy otwartych oknach, ewentualnie na podwórku.
I żeby nie było: nie chodzi o enkę. Enka ma w sobie coś przerażającego, ale da się ją nucić. To odbiera jej wrogości.

~~~Kącik dla sztuki~~~
Z uwielbieniem spisuję plany do swoich projektów i odkrywam kolejne diamen… no, ładne kamyczki.
Pisać mi się nie chce.
Rysować też. No, może trochę. Ale po narysowaniu pewnej pani w stylu niebezpiecznie graniczącym z anime, mam zastój umysłowy. Na narysowanie czeka cała banda z "Króla dyń" i morderca z "Mieczem i pilotem". I co ja mam z wami, panowie, zrobić…? -_-

~~~Kącik dla świata~~~
Mam już trochę dość ciszy w temacie Wikileaks i Assange'a (niektórzy powinni nauczyć się, jak napisać jego nazwisko, bo już na dwóch portalach widziałam je z błędem). Moje funkcje wymagają nowych danych.
Bólem już od dawna napawa mnie coraz gorszy poziom petycji na Care2, ale ostatnie w stylu "kill Assange" sprawiły, że tym poważniej rozważam wyrzucenie ich RSS-a. Oczywiście prawie wszystkie takie petycje są zakładane przez amerykańską gówniarzerię, która tym samym najwyraźniej podbija sobie statystyki patriotyczne. I dziwić się, że moim hasłem ostatniego czasu jest: "jak się jest głupim, to się ma problem". Ma się. I inni mają.
A i tak do największej furii doprowadzają mnie petycje pod hasłem "be vegan". Tałatajstwo. Ja nikogo nie namawiam nachalnie, by zaczął jeść posiłki o stałych porach i wymagam podobnej tolerancji. Aż chce się odwołać do demotywatora pod plakatem "jedne kochasz (psy), drugie zjadasz (świnki). Dlaczego?": "bo wieprzowina smaczniejsza". Od kotletów sojowych na pewno. A fuj...