sobota, 28 stycznia 2012

E jak Egzystencja pełna bólu i robaków


*stara się nie komentować prawie rocznego zastoju*

Oryginalnie będą tylko dwa kąciki, bo jestem zbyt znużona egzystencją, by cokolwiek jeszcze napisać.

We wrześniu ktoś mnie poprosił o recenzję Inuyashy. Czy ta osoba nadal żyje? Halo?

~~~Kącik czytelniczy~~~
Hayate.pl przez cały grudzień miało maraton, więc sporo się tego czytało...

Zakończono tłumaczenie "Henkoi - Yuuhi no Ochiru Jikan". Właściwie sądziłam, że historia o okazyjnym pieprzeniu się po kątach będzie ciągnąć się nieco dłużej, przynajmniej na to wskazywały usilne próby dowiedzenia czytelnikowi, że ma to jakąś fabułę. Na takim kłamstwie można budować całe tomiska, jak w przypadku "Futari Ecchi", na szczęście twórcy "Henkoi" się nie chciało. Ucałujcie go za to.
Na koniec naszła mnie refleksja, że od pewnego momentu manga ta była o sikaniu. "Iinari! Aibration" (przeraża mnie fakt, że umiem napisać ten tytuł z pamięci) jest znacznie bardziej o sikaniu, ale to jednak inna liga. Ostatnia scena "Henkoi", gdzie bohaterowie wspólnie oddają mocz z dachu wieżowca, stwierdzając, że są dziwną parą, pozostawia wrażenie... dziwne.

Co do samego Futari Ecchi: wymiękłam po szóstym tomie, a trzeba zaznaczyć, że tylko pierwszy przeczytałam kompleksowo. Ni to ecchi, ni hentai, ni poradnik. Czyli co to jest? Odpad radioaktywny. Każdy rozdział sprowadza się do seksu, macania albo... seksu. Nie, nie ma trzeciej alternatywy. Główna bohaterka (Yura) jest typem słodkim, uczynnym i niewinnym, co w takiej dawce może zabijać. Główny bohater (Makoto) to seksualny maniak-idiota, któremu staje na widok wszystkich, od jego żony poczynając, a na jej siostrze kończąc. Jeśli ten komiks miał być poradnikiem, to... uczy bardzo nieodpowiednich rzeczy. W paru miejscach edytor skanlacji krzyczał na Makoto, że jest idiotą. Widocznie sam autor uważa takie zachowanie za pożądane, skoro go nie krytykuje.
Sama wartość edukacyjna jest dość śmieszna, a im dalej w las, tym mniej jej jest, albo dotyczy takich bzdetów, że naprawdę można sobie było je darować. Ha! Można BYŁOBY, gdyby nie fakt, że zostały one przytoczone tylko po to, by autor miał co narysować, a Yura miała po co robić idiotyczne miny (w jej repertuarze zauważyłam aż całe trzy różne miny! Sensacja!).
Poza naprawdę przenudną parą głównych, którzy myślą o seksie co pięć minut, jest tu cała masa równie przenudnych postaci, w tym zboczona siostra Yury, która uczy głównie tego, jak mieć czterech chłopaków na raz i uprawiać seks odpowiednią ilość razy dziennie; a także siostra Makoto, która masturbuje się, słysząc miłosne okrzyki Yury (...). Wobec takiego "przypadkowego dobrania" bohaterów, nikt mi nie wmówi, że Futari ecchi nie było tworzone z takim samym zamysłem jak wszystkie hentaie. A to, że ktoś opakował to w okładkę poradnika (nie wiem, szczerze mówiąc, dla kogo, chyba wyłącznie dla ludzi pokroju Makoto, których problemem życiowym jest: którą pierś zmacać jako pierwszą) i udaje, że to dzieło wyjątkowe, to... No cóż.
Przesłanie podprogowe jest mało optymistyczne: lekki klimat sankcjonuje zdradę i seks dla samej radości ruchania, tłumacząc się chaotycznie, że 70% mężczyzn pociągają kobiety, których ci nie kochają. Ciekawe wyjaśnienie obrazka, gdzie jeden z bohaterów tła radośnie posuwa laskę, nie będącą jego dziewczyną (która to dziewczyna zresztą jest nielepsza - ale czym się przejmować!? Żona Napoleona robiła to samo! [Tak, ten przykład też został przytoczony]). Jak na poradnik za mało tendencyjne.

Zakończony został też SWOT - przepastne tomisko o nadprzyrodzonych zdolnościach Manabizakiego, który zabije wszystkich, ośmielających się przerywać mu naukę. Plusem jest to, że poziom nadprzyrodzoności nie miał czasu przekroczyć dziwnych granic, a co za tym idzie - ostateczna walka nie była epicka jak wybuch wszechświata. Całość: dość średnia, może średnia plus. Szybka, niekontrowersyjna, nawet zabawna alternatywa dla tasiemców shounen, które opierają się na takim samym schemacie, chociaż rozciągają go jak gumę w gaciach. Manabizaki poza tym jest też rzadkim typem głównego bohatera: geniuszem o osobowości tsundere. Wybitnie rzadkie w przypadku męskich postaci (żeńskie - owszem, są, nawet sporo).

Na nieszczęście zaprzestano tłumaczenia K-ON!. Manga ma jeszcze sporo tomów z okresu po tym, jak bohaterki skończyły szkołę, ale jak widać nikomu nie chcę się tego tykać. Przytulcie mnie. :<

Natomiast rozpoczęto tłumaczenie "Battle Gothic Guardian Grim Reaper", ale moje ręce nie skalają się wypowiadaniem na temat tego czegoś. Powinno wystarczyć stwierdzenie, że jest to shounen, w którym szybkość nadciągania kolejnych wydarzeń jest zastraszająca. Zero klimatu, a tematyka jest idiotyczna.

~~~Kącik kinomana~~~
Zaznaczyć pragnę, że szał wokół ACTA nie miał nic wspólnego z tym, że zmarnowałam dwie godziny, oglądając "V jak Vendetta". Ciekawił mnie ten film z powodu mordy Guy'a Fawkesa, a w zasadzie maski na bazie tej mordy. Jedyne, co z tego filmu wyciągnęłam to wielce wymowną informację, z których dokładnie scen pochodzą kadry pojawiające się często przy informacjach o tym, co znów zmajstrowali Anonimowi. Poza tym niewątpliwie wzbogacającym życie elementem, czuję się przeżuta i zobojętniała - "VjV" wyciągnął ze mnie wszystkie głębokie uczucia, jakie zostały mi po Silent Hill 3, i wdeptał je w ziemię. Z jednej strony to dobrze, bo SH3 jest obrzydliwie krwisty, z drugiej poczułam się, jakby ktoś ogołocił mi ogródek warzywny. W pewnym sensie można to uznać za oczyszczenie. W pewnym sensie za oczyszczenie można uznać wyprawę na suche pole.
Film jest jak dla mnie mdły i przerysowany, da się streścić w paru zdaniach i niewiele z niego wynika. Ot, bajka, opowiastka, którą można męczyć harcerzy przy ognisku (choć dla nich byłoby to zbyt rewolucyjne). Jak komuś udało się rozciągnąć go do dwóch godzin - nie mam pojęcia, ale chciałabym posiąść moc takiego lania wody. W dodatku zawiera on wszystkie elementy, których nienawidzę w filmach: wściekły dramatyzm i epatowanie śmiercią (głównego bohatera - ha, spoiler!), romans wyskakujący niczym Filip z konopi, zemstę, jako temat główny i rozpieprzanie wszystkiego dookoła. Z plusów zanotowałam głównie początek - stylowo anime'owy i sugerujący, że reszta będzie jednym wielkim, dziwnym symbolem, którego autorzy nie brali na serio. Ach, jakże się zawiodłam.
Pal sześć, że pozostałam w głębokim przekonaniu, iż działaniami V kierowała chęć zemsty, a nie tylko obywatelski obowiązek. Mam wręcz wrażenie, że bez swego głębokiego dna ta postać byłaby ciekawsza. Nie wiem, jaki sens miało dorabianie mu tragicznej przeszłości, skoro teoretycznie film miał być o podniesieniu się w czasie reżimu i pokazaniu mu środkowego palca. Przez głębokie jak Pacyfik wspomnienia V, ten altruistyczny, buntowniczy aspekt gdzieś się zagubił.
Ale, jak mówiłam: pal sześć V i jego problemy. Po kiego nam jeszcze problemy Evey? Po kiego nam te nudne jak flaki z olejem sceny z jej rzekomego pobytu w pierdlu? Jej niesamowite oczyszczenie i przemiana w babsko, "które nie czuje już nic" (cytat oryginalny), nie wnosi nawet grama treści do głównego wątku - żeby nie powiedzieć, że do całości w ogóle. Jej postać nadal pozostała nudnym obserwatorem, smutasem, który został wciągnięty w coś, czego nie rozumie, ale w końcu do jego mózgu dotrze jakiś zbłąkany impuls i dozna przemiany... A jednak ktoś na siłę próbował wgramolić jej jakieś drugie dno. I słowo "dno" w tym przypadku doskonale się sprawdza.
Nie wzruszył mnie także podkreślany totalitaryzm, może dlatego, że widywałam lepsze polityczne rozwalanki, a czytanie o Korei Północnej jest znacznie bardziej obrazowe.
Aspekt główny filmu jakoś jestem w stanie przełknąć, choć ciężko to idzie, gdy wokół ma panierkę ze śmieci. Idea, która przeżyje rozstrzał - okej. Fajne. Facet wysadzający symbol - budynek rządowy - sympatyczne. Wreszcie: ten sam facet wysyłający maski do ludu - piękny symbol podania im ręki, by podnieśli kupry i rozpoczęli natarcie na rząd - cudne. I taka ilość pięknych idei została wwalona w coś tak ohydnie pozbawionego wszelkie artystycznej finezji.
Wizualnie obraz jest obrzydliwy. Sikająca strumieniami krew o zawartości wody 90%. Po co nam taki rozlew? Oczywiście, żeby dopasować urok tegoż dzieła do uroku obecnego świata. Niestety, oglądam filmy po to, by nie musieć patrzeć za okno. Sceny z przemocą przypominają zresztą beznamiętność filmu dokumentalnego o Auschwitz. Zero emocji. Jeszcze gorzej wspominam wprowadzanie Evey do więzienia, przypominającego obóz koncentracyjny. Sceny golenia i kąpieli z użyciem węża ogrodowego będą mi się śniły po nocach. Ciarki przechodzą po plecach, gdy widzi się takie bezbarwne przekazy w stylu Animal Planet w programach o ratowaniu małp z klatek. Brakowało chyba tylko sceny obowiązkowego badania lekarskiego, które jednak dziwnie rzutowałoby na resztę historii. To zawsze wyzwala w widzu pożądane poczucie, jakby dotknął czegoś obrzydliwego, i gwałci wszystko, co audiowizualność wypracowała. Ta część filmu miała cel wybitnie wzniosły: zamknięcie oglądającego do takiego samego karceru, by mu życie zbrzydło. Jaki był cel nadrzędny? Chciałabym zgadnąć.
Może, gdyby nie istniało całe to więzienne wariactwo (łącznie ze scenami z życia kobiety z przeszłości, którą spotkał los identyczny - tak identyczny i przewidywalny, że znudził mnie po dwóch sekundach), byłabym przychylniejsza temu filmowi. Tak, mam wrażenie, że autorzy zgubili się kręcąc film w filmie. I na co???
Elementu romansu nie chce mi się komentować. Nie rozumiem co miał sobą przedstawiać poza tym, że był bardzo filmowy. I bardzo wytarty z logiki, wręcz, żeby zachować sympatyczny klimat nużącej ordynarności: ogolony z niej.
Nad poziomem bzdurnej i zbędnej przemocy będę pastwić się chyba do końca świata. Kino idzie złą drogą. Drogą, w której można dostać w łeb, jeśli się w porę nie wyciągnie broni i nie wypruje flaków. "VjV" ma ostentacyjną potrzebę pokazywania trupów (koniecznie z otwartymi oczami) i podrzynania gardeł. Gdzie zgubiła się finezja ogłuszania przeciwników zamiast rozwalania im trzewi? Gdzie jakiekolwiek poszanowanie dla grupy stróżów prawa, którzy mają swoje rodziny...?
Nie stwierdzę, że zabójstwa były niepotrzebne. (No, może poza panią zajmującą się trupami. Jej śmierć tylko upewniła mnie, że za głównym bohaterem stoi frustracja i chęć zemsty. Od razu spadł cały mój szacunek do niego.) Niepotrzebne natomiast było pokazywanie lejącej się krwi i kadrowanie, które odbiera trupowi resztki godności. Westerny nie pokazywały krwi - ciekawe, ilu oglądających miało niepewność, czy gość na pewno nie żyje. Czyżby poziom IQ ludzkości spadał i trzeba im wykładać: "Tak, ten gość umarł! Ma rozcięte gardło! Kapewu?"...? Różnie można zobrazować padające ciało. Nawet opadającą ręką. Szkoda, że nie uczą tego we współczesnych szkołach reżyserskich. Nie trafia do mnie przekonanie, że jest to zabieg celowy, by widza zaszokować.
Jestem jak widać tak zdegustowana tym filmem, że zmarnowałam pół godziny, by to opisać. Jednakże kotłujący się ciąg myśli tak skutecznie uniemożliwił mi normalne zaśnięcie, że po tym musiałam wyżalić się klawiaturze. Dziękuję za uwagę.