sobota, 23 czerwca 2012

Animowe problemy sercowe i spółka

I znów, jedyną rzeczą zdolną zmusić mnie do napisania czegoś na blogu jest irytujące anime. Czy ja nie mogę mieć lepszych hobby od narzekania?

~~~Kącik kinomana~~~
Ano, dużo tu rzeczy powinno się znaleźć, ale zacznę od swojego faworyta: Kuragehime!

Byłam pełna najgorszych przeczuć gdy się za to zabierałam. Bo oto jest historyjka, gdzie występują i dziewczyna, i chłopak. Nawet, jeśli w pewnych źródłach pominięto tag "romans", czułam, że to zwykły eufemizm. Czułam! Ale historia o otaku-dziewczynach wydawała się warta ryzyka.
I byłaby warta. Po głównej serii Kuragehime są jeszcze cztery krótkie speciale, które zajmują się wyłącznie drugoplanowymi bohaterami i to zdecydowanie najlepsza część tego anime. Wątek główny totalnie mnie rozczarował. Miało być o stukniętych dziewczynach, mieszkających razem w domu, w którym jedną z zasad jest "żadnych mężczyzn". To już samo z siebie grozi czającym się romansem! Miało być o chłopcu, który lubi sukienki. To znaczy, o tym akurat nie wiedziałam, bo w krótkim opisie, który przeczytałam ta część została pominięta. Z tego powodu doznałam bardzo dziwnego uczucia, bo dziewczę, które wypłynęło na ekran bardzo mi się niespodziewanie spodobało (zachowaniem…-_-), co potem zaowocowało rozczarowaniem: dziewczę było chłopcem. Przywykłam już, że jedyne ciekawe postaci w anime są płci męskiej, ale byłam pewna, że trafiłam wreszcie na jakiś skarb. Trudno mi jednak narzekać, że dziewczę zmieniło się w ładnego chłopca, więc akurat z tym przeszłam do porządku dziennego. Niestety, otworzyło to PRZECZUCIA. Bardzo mroczne przeczucia, które jak zwykle się spełniają.
Otóż hasłem dziewczęcego bishounena serii jest: "Czemu moje serce tak szybko bije...?" ("To na pewno stan przedzawałowy!"). Bogowie, ile można to tłuc? Ilu bohaterów anime musi zastanawiać się nad zachowaniem własnych narządów, zanim ludzkość pojmie to wreszcie i nie będzie wzdychać, doznając olśnienia: "ach, on się CHYBA w niej kocha!". Oczywiście, jak to zwykle bywa w seriach z romansami w tle, dziewczę ma swojego innego ukochanego - sztywnego jak kijek od mopa brata bishounena, który z kolei owszem, uwielbia ją, ale tylko, gdy ta jest uczesana i umalowana, nie kojarząc tej wersji z wersją otaku. Trudno mu się dziwić bo transformacja, jaką przechodzi główna bohaterka w ciągu kilku minut zmienia ją lepiej niżby to zrobili w odpowiednim programie do makeoverów. Skoro jednak Kuranosuke potrafi przemienić samego siebie w piękną i ponętną damę, to czemu nie miałby tego samego zrobić z prawdziwą dziewczyną?
Modliłam się do komputera, by nie przemienili "Czemu moje serce... bla, bla bla" w COŚ GŁĘBSZEGO. Nie starczyło im czasu. Uff. Prawdę mówiąc, wolałabym zobaczyć, jak Pani Meduza radzi sobie z Panem Kijkiem. Ta dwójka przynajmniej pasuje do siebie pod względem bycia rozlazłymi życiowymi dupami (takie rzeczy czasem łączą) i doprawdy, romans w ich wykonaniu mógłby być zabawny.
Ale nie, bo jak już mówiłam, jest to klasyczna seria z romansem w tle, a takie zwykle kończą tak samo: życzenia bohaterki są systematycznie olewane i na koniec i tak ląduje z zainteresowanym nią Tym Trzecim. Bo przecież każda kobieta nie wie, czego chce od życia. Bo przecież zawsze źle wybierają. Bo trzeba im pokazać palcem, że ten gość jest fajny. Tralalala.
Szkoda ogromna, bo anime bez tego bredzenia o sercu byłoby całkiem fajne. Niektóre sytuacje były wręcz tak absurdalne, że aż piękne.
Największy wskaźnik upierdliwości rozlał się po głównych bohaterach (a za takich uznaję Kuranosuke i Tsukimi, czyli Panią Meduzę), do czego powinnam już przywyknąć, ale uparcie to wypieram. Kuranosuke nie dość że ma problemy sercowe, im dalej w fabułę, tym głupszy mi się zdawał. Jego bezczelność była na początku urocza, ale w wielu miejscach przekroczyła pewien poziom normalności, co byłoby śmieszniejsze, gdyby cała seria była tak przerysowana. Bohaterowie owszem noszą w sobie dziwactwa tak znamienite, że w pewnym sensie można je uznać za komediowe, ale powracające epizody dramatyczne lub telenowelowate trochę ten efekt zepsuły. Tsukimi przelała czarę wielokrotnie, bo jej niekończące się wspomnienia po zmarłej mamie zaczęły mi w końcu działać na nerwy. Żeby nie było wątpliwości: mamusia Tsukimi zmarła 10 lat temu, ale zdążyła wcześniej zabrać córeczkę do akwarium, pokazać meduzy i stwierdzić, że kiedyś uszyje jej suknię ślubną podobną do owych zwierzątek. Dorosła już Tsukimi przeżywa jej śmierć jak mrówka okres, za to uwielbia meduzy i pod koniec serii zacznie masowo tworzyć meduzo-sukienki. Oczywiście, bo przecież prawdziwe talenty designerskie kryją się w brzydkich dziewczynach - to wie każdy fan telenowel!
To głupota, którą odkryłam nieco po seansie, ale ubodła mnie koszmarnie. Nie. Pierwsze projekty zwykle są tak badziewne, że chce się nimi wytrzeć kibel. Nie może być tak, że dziewczę, które nigdy nawet nie interesowało się sukienkami, nagle w kilka godzin stworzy kiecę tak zajebistą i tak dokładną, że nie powstydziłaby się jej Coco Chanel. Od zera do gier kodera!
Postaci poboczne trochę tę serię ratowały, chociaż nie mogę zrozumieć, jak ktoś może określać je jako "głębokie", chyba, że do porównania bierze kałużę. Dziewczyny mieszkające z Tsukimi, brat Kuranosuke i ich dziwna rodzina tworzą uroczą bandę, ale tyle w nich głębi co mięsa w kotleciku w McDonald'sie. Może to przez brak czasu antenowego, ale ten niestety zajęty został przez parkę główną, która parą nawet nie jest, ale musi przeżywać swoje problemy.
Doprawdy, jeśli Kuranosuke kiedyś stwierdzi, że nosi sukienki, bo brakuje mu mamusi, która kieckom wręcz hołdowała, to… Zrobię coś strasznego.
Podsumowując: targają mną mieszane uczucia. Taka fajna seria, a tak ją gołębie obsrały.
Tym to zabawniejsze, że określane jest mianem parodii. Bogowie, parodii ktoś tu nie widział!

Ostatnio mam jakieś ogólne szczęście do pseudoparodii. Są złe i lepsze pseudoparodie, co trochę ratuje moje pojęcie o świecie. Drugim niezbyt słusznie określonym mianem parodii anime jest... *dramatyczna pauza* Sengoku Basara! Mimo całej miłości, jaką pałam do tego anime, nie mogę się zgodzić, że to parodia. Ma ELEMENTY parodii, ale jako takie jest po prostu zwykłym anime dla nadpobudliwych chłopców, gdzie bohaterowie leją się w fascynujący sposób. Ot, shounen. Normalne shounen, jak każde inne.
A co sprawia, że to normalne shounen jej fajniejsze od innych?
Po pierwsze: mało przedramatyzowanych scen: pamiętam tylko jedną, którą musiałam przewinąć, bo była powtórzona "po reklamach", a była to [spoiler] śmierć Nagamasy [/koniec spoileru]. Kontrastowo śmierć Takedy została potraktowana z zadziwiającą wręcz prostotą, a jego ninja skomentował to dodatkowo, że przecież mógł po prostu odejść na emeryturę. Zabrakło śmiechu publiczności w tle, ale efekt zaskoczenia kazał mi dłużej zastanowić się nad tym, co właśnie zobaczyłam.
Dla odmiany Masamune potrafi rozwalić każdą dramatyczną scenę, a tych ma sporo: co jakiś czas zostaje prawie śmiertelnie ranny, co nie przeszkadza mu zaraz podnieść się i ruszyć, by komuś oddać. Albo walnąć kogoś w pysk złamaną ręką, żeby było dramatyczniej (w tym innym znaczeniu).
Po drugie: brak romansów. Dla mnie to plus tak wielki, że automatycznie dodaje anime 20 punktów do zajebistości.
Po trzecie: dowciapny epizm, który powinien być znakiem rozpoznawczym tej serii. Ta seria ma w sobie akurat idealną dawkę przerysowania i absurdu - bo nie znoszę tworów stricte absurdalnych, które nie mają przez to absolutnie żadnego sensu i są tylko jedną wielką animowaną schizofrenią. Co innego konie z rurami wydechowymi, które potrafią wskoczyć na kilkumetrowy klif (konie, nie rury)! Co innego samuraj, używający z gracją angielskiego, czy raczej jego japońskiej formy: jangielskiego! Albo samuraj biegający z gołą klatą i krótką kurteczką w stylu łobuza. Dodajmy do tego jeszcze ataki, używające... czegoś. Czegoś, co rozwala całą armię, albo tworzy ogromne tornado, zabierające ze sobą wszystkich przeciwników!
Po czwarte: jest Date Masamune. Przez jego Bardzo Ważną Obecność na końcu drugiej serii i w trzeciej serii mangi zaczynam odnosić wrażenie, że w jakiś sposób jest główną postacią. Od niego zaczyna się też całe Sengoku Basara, co tym bardziej mnie zadziwia. Jeśli to zamierzone, to właśnie trafiłam na skarb - pierwszy główny bohater, który nie jest pierdołą i nie wypełnia żadnego innego schematu Tego Głównego…!
Po piąte: hintami yaoi z Sengoku Basary można by wybrukować rynek. Gdzie nie spojrzeć tam rzucają sobie namiętne spojrzenia, albo martwią się o siebie, albo mówią "chwilo trwaj!". Jak romantycznie.
Poza tym ma dodatkowy plus: chwytliwe teksty. Cała nasza studencka kwatera mówi "Are you ready, guys? Let's get serious!" z obowiązkową mocną, japońską dokładnością. :D
Minusy? Są jakieś? No ależ oczywiście, bo jest Keiji - peace-and-love guy, hippis, którego celem życiowym jest przekonywanie starych znajomych, by jednak wrócili na jasną stronę. To najbardziej powtarzalny element tego anime. Ilu można mieć znajomych z problemami natury moralnej?

Nie bardzo mam gdzie to podziać, bo żadna kategoria nie pasuje, więc załóżmy, że nasze rodzinne "granie" zakłada dla mnie jedynie czynności oglądające (co jest prawdą). No więc "graliśmy" w oba Siren, a na dokładkę dostaliśmy jeszcze wybitnie dupny film o tym samym tytule, który miał z serią tyleż wspólnego co Muminki (ile razy można oglądać to samo?! Tak, już zrozumieliśmy, że zabieg znany z „Szóstego zmysłu” jest fajny! Albo był – za pierwszym razem. Siren to już trzeci film, który tego używa, co niego mnie odstręcza, bo sugeruje, że może być i czwarty).
Obecnie jestem na etapie przeglądania od nowa wszystkich misji i cutscene z Siren 2, tym razem w kolejności chronologicznej, by uporządkować sobie parę spraw z tym związanych. Oglądanie w ten sposób otwiera oczy na zupełnie nowe doznania, choć i tak dwójka wydaje mi się mniej poszatkowana niż pierwszy Siren.
Dwójka ma jeszcze tę niebywałą zaletę, że są tam yamibito. Cokolwiek jest w nich pięknego, jest to zajebiste.

Zarzuciłam oglądanie "Honto ni atta! Reibai sensei", bo wydało mi się... absurdalne w tym złym znaczeniu.
Zamiast tego dobrałam się do Genshikena, ale mam bardzo złe przeczucia. I nie wiem, czy uratuje to głos jednego z bohaterów, którego seiyuu z początku nie mogłam rozpoznać, ale w końcu doznałam olśnienia: Viiiiiraaaaal!!! :DDD

~~~Kącik czytelniczy~~~
Jestem na etapie odrzucania mang czytanych na bieżąco, bo część z nich zajmuje mi tylko cenny czas. -_- Nie umrę bez wiedzy, o co chodzi w Suzuce (co zresztą wiem i bez czytania: chodzi o tsundere, oczywiście!), albo w Toaru Majutsu no Index, albo w Inukami!, albo w stu innych. Mam lepsze rzeczy do roboty.
Niestety, Sengoku Basara jest tłumaczone na wyrywki, albo wcale, w zależności od serii. Trzecia seria skupiająca na Masamune chyba w zamierzeniu miała dodać mu parę punktów dobroci. Na szczęście nie wyszedł z tego następny Naruto, bo byłoby źle.
Ostatnio od nowa zaczęłam czytać Better Days, które jest zwykłym, amerykańskim, internetowym komiksem o furry. Dość zboczonym komiksem. Kontynuacja pod nazwą Original Life jest o dzieciach, ale... Better Days też kiedyś było, lol.

Pratchett zaczyna się robić nie do zniesienia. :< Przykro mi koszmarnie. Już „Ostatni kontynent” był nudnawy, ale „Potworny regiment” przeszedł samego siebie. Przy każdej kolejnej ujawnionej babce miałam już wszystkiego dość. A teraz jeszcze zaczynają się… romanse! No cudownie!

~~~Kącik komputerowca~~~
Magisterka... -_-

~~~Kącik japoński~~~
Ha, nareszcie, skończyłam poprawianie mojego pliku do nauki japońskiego. ^^ Został jeszcze drugi, z gramatyką, uch…