sobota, 23 czerwca 2012

Animowe problemy sercowe i spółka

I znów, jedyną rzeczą zdolną zmusić mnie do napisania czegoś na blogu jest irytujące anime. Czy ja nie mogę mieć lepszych hobby od narzekania?

~~~Kącik kinomana~~~
Ano, dużo tu rzeczy powinno się znaleźć, ale zacznę od swojego faworyta: Kuragehime!

Byłam pełna najgorszych przeczuć gdy się za to zabierałam. Bo oto jest historyjka, gdzie występują i dziewczyna, i chłopak. Nawet, jeśli w pewnych źródłach pominięto tag "romans", czułam, że to zwykły eufemizm. Czułam! Ale historia o otaku-dziewczynach wydawała się warta ryzyka.
I byłaby warta. Po głównej serii Kuragehime są jeszcze cztery krótkie speciale, które zajmują się wyłącznie drugoplanowymi bohaterami i to zdecydowanie najlepsza część tego anime. Wątek główny totalnie mnie rozczarował. Miało być o stukniętych dziewczynach, mieszkających razem w domu, w którym jedną z zasad jest "żadnych mężczyzn". To już samo z siebie grozi czającym się romansem! Miało być o chłopcu, który lubi sukienki. To znaczy, o tym akurat nie wiedziałam, bo w krótkim opisie, który przeczytałam ta część została pominięta. Z tego powodu doznałam bardzo dziwnego uczucia, bo dziewczę, które wypłynęło na ekran bardzo mi się niespodziewanie spodobało (zachowaniem…-_-), co potem zaowocowało rozczarowaniem: dziewczę było chłopcem. Przywykłam już, że jedyne ciekawe postaci w anime są płci męskiej, ale byłam pewna, że trafiłam wreszcie na jakiś skarb. Trudno mi jednak narzekać, że dziewczę zmieniło się w ładnego chłopca, więc akurat z tym przeszłam do porządku dziennego. Niestety, otworzyło to PRZECZUCIA. Bardzo mroczne przeczucia, które jak zwykle się spełniają.
Otóż hasłem dziewczęcego bishounena serii jest: "Czemu moje serce tak szybko bije...?" ("To na pewno stan przedzawałowy!"). Bogowie, ile można to tłuc? Ilu bohaterów anime musi zastanawiać się nad zachowaniem własnych narządów, zanim ludzkość pojmie to wreszcie i nie będzie wzdychać, doznając olśnienia: "ach, on się CHYBA w niej kocha!". Oczywiście, jak to zwykle bywa w seriach z romansami w tle, dziewczę ma swojego innego ukochanego - sztywnego jak kijek od mopa brata bishounena, który z kolei owszem, uwielbia ją, ale tylko, gdy ta jest uczesana i umalowana, nie kojarząc tej wersji z wersją otaku. Trudno mu się dziwić bo transformacja, jaką przechodzi główna bohaterka w ciągu kilku minut zmienia ją lepiej niżby to zrobili w odpowiednim programie do makeoverów. Skoro jednak Kuranosuke potrafi przemienić samego siebie w piękną i ponętną damę, to czemu nie miałby tego samego zrobić z prawdziwą dziewczyną?
Modliłam się do komputera, by nie przemienili "Czemu moje serce... bla, bla bla" w COŚ GŁĘBSZEGO. Nie starczyło im czasu. Uff. Prawdę mówiąc, wolałabym zobaczyć, jak Pani Meduza radzi sobie z Panem Kijkiem. Ta dwójka przynajmniej pasuje do siebie pod względem bycia rozlazłymi życiowymi dupami (takie rzeczy czasem łączą) i doprawdy, romans w ich wykonaniu mógłby być zabawny.
Ale nie, bo jak już mówiłam, jest to klasyczna seria z romansem w tle, a takie zwykle kończą tak samo: życzenia bohaterki są systematycznie olewane i na koniec i tak ląduje z zainteresowanym nią Tym Trzecim. Bo przecież każda kobieta nie wie, czego chce od życia. Bo przecież zawsze źle wybierają. Bo trzeba im pokazać palcem, że ten gość jest fajny. Tralalala.
Szkoda ogromna, bo anime bez tego bredzenia o sercu byłoby całkiem fajne. Niektóre sytuacje były wręcz tak absurdalne, że aż piękne.
Największy wskaźnik upierdliwości rozlał się po głównych bohaterach (a za takich uznaję Kuranosuke i Tsukimi, czyli Panią Meduzę), do czego powinnam już przywyknąć, ale uparcie to wypieram. Kuranosuke nie dość że ma problemy sercowe, im dalej w fabułę, tym głupszy mi się zdawał. Jego bezczelność była na początku urocza, ale w wielu miejscach przekroczyła pewien poziom normalności, co byłoby śmieszniejsze, gdyby cała seria była tak przerysowana. Bohaterowie owszem noszą w sobie dziwactwa tak znamienite, że w pewnym sensie można je uznać za komediowe, ale powracające epizody dramatyczne lub telenowelowate trochę ten efekt zepsuły. Tsukimi przelała czarę wielokrotnie, bo jej niekończące się wspomnienia po zmarłej mamie zaczęły mi w końcu działać na nerwy. Żeby nie było wątpliwości: mamusia Tsukimi zmarła 10 lat temu, ale zdążyła wcześniej zabrać córeczkę do akwarium, pokazać meduzy i stwierdzić, że kiedyś uszyje jej suknię ślubną podobną do owych zwierzątek. Dorosła już Tsukimi przeżywa jej śmierć jak mrówka okres, za to uwielbia meduzy i pod koniec serii zacznie masowo tworzyć meduzo-sukienki. Oczywiście, bo przecież prawdziwe talenty designerskie kryją się w brzydkich dziewczynach - to wie każdy fan telenowel!
To głupota, którą odkryłam nieco po seansie, ale ubodła mnie koszmarnie. Nie. Pierwsze projekty zwykle są tak badziewne, że chce się nimi wytrzeć kibel. Nie może być tak, że dziewczę, które nigdy nawet nie interesowało się sukienkami, nagle w kilka godzin stworzy kiecę tak zajebistą i tak dokładną, że nie powstydziłaby się jej Coco Chanel. Od zera do gier kodera!
Postaci poboczne trochę tę serię ratowały, chociaż nie mogę zrozumieć, jak ktoś może określać je jako "głębokie", chyba, że do porównania bierze kałużę. Dziewczyny mieszkające z Tsukimi, brat Kuranosuke i ich dziwna rodzina tworzą uroczą bandę, ale tyle w nich głębi co mięsa w kotleciku w McDonald'sie. Może to przez brak czasu antenowego, ale ten niestety zajęty został przez parkę główną, która parą nawet nie jest, ale musi przeżywać swoje problemy.
Doprawdy, jeśli Kuranosuke kiedyś stwierdzi, że nosi sukienki, bo brakuje mu mamusi, która kieckom wręcz hołdowała, to… Zrobię coś strasznego.
Podsumowując: targają mną mieszane uczucia. Taka fajna seria, a tak ją gołębie obsrały.
Tym to zabawniejsze, że określane jest mianem parodii. Bogowie, parodii ktoś tu nie widział!

Ostatnio mam jakieś ogólne szczęście do pseudoparodii. Są złe i lepsze pseudoparodie, co trochę ratuje moje pojęcie o świecie. Drugim niezbyt słusznie określonym mianem parodii anime jest... *dramatyczna pauza* Sengoku Basara! Mimo całej miłości, jaką pałam do tego anime, nie mogę się zgodzić, że to parodia. Ma ELEMENTY parodii, ale jako takie jest po prostu zwykłym anime dla nadpobudliwych chłopców, gdzie bohaterowie leją się w fascynujący sposób. Ot, shounen. Normalne shounen, jak każde inne.
A co sprawia, że to normalne shounen jej fajniejsze od innych?
Po pierwsze: mało przedramatyzowanych scen: pamiętam tylko jedną, którą musiałam przewinąć, bo była powtórzona "po reklamach", a była to [spoiler] śmierć Nagamasy [/koniec spoileru]. Kontrastowo śmierć Takedy została potraktowana z zadziwiającą wręcz prostotą, a jego ninja skomentował to dodatkowo, że przecież mógł po prostu odejść na emeryturę. Zabrakło śmiechu publiczności w tle, ale efekt zaskoczenia kazał mi dłużej zastanowić się nad tym, co właśnie zobaczyłam.
Dla odmiany Masamune potrafi rozwalić każdą dramatyczną scenę, a tych ma sporo: co jakiś czas zostaje prawie śmiertelnie ranny, co nie przeszkadza mu zaraz podnieść się i ruszyć, by komuś oddać. Albo walnąć kogoś w pysk złamaną ręką, żeby było dramatyczniej (w tym innym znaczeniu).
Po drugie: brak romansów. Dla mnie to plus tak wielki, że automatycznie dodaje anime 20 punktów do zajebistości.
Po trzecie: dowciapny epizm, który powinien być znakiem rozpoznawczym tej serii. Ta seria ma w sobie akurat idealną dawkę przerysowania i absurdu - bo nie znoszę tworów stricte absurdalnych, które nie mają przez to absolutnie żadnego sensu i są tylko jedną wielką animowaną schizofrenią. Co innego konie z rurami wydechowymi, które potrafią wskoczyć na kilkumetrowy klif (konie, nie rury)! Co innego samuraj, używający z gracją angielskiego, czy raczej jego japońskiej formy: jangielskiego! Albo samuraj biegający z gołą klatą i krótką kurteczką w stylu łobuza. Dodajmy do tego jeszcze ataki, używające... czegoś. Czegoś, co rozwala całą armię, albo tworzy ogromne tornado, zabierające ze sobą wszystkich przeciwników!
Po czwarte: jest Date Masamune. Przez jego Bardzo Ważną Obecność na końcu drugiej serii i w trzeciej serii mangi zaczynam odnosić wrażenie, że w jakiś sposób jest główną postacią. Od niego zaczyna się też całe Sengoku Basara, co tym bardziej mnie zadziwia. Jeśli to zamierzone, to właśnie trafiłam na skarb - pierwszy główny bohater, który nie jest pierdołą i nie wypełnia żadnego innego schematu Tego Głównego…!
Po piąte: hintami yaoi z Sengoku Basary można by wybrukować rynek. Gdzie nie spojrzeć tam rzucają sobie namiętne spojrzenia, albo martwią się o siebie, albo mówią "chwilo trwaj!". Jak romantycznie.
Poza tym ma dodatkowy plus: chwytliwe teksty. Cała nasza studencka kwatera mówi "Are you ready, guys? Let's get serious!" z obowiązkową mocną, japońską dokładnością. :D
Minusy? Są jakieś? No ależ oczywiście, bo jest Keiji - peace-and-love guy, hippis, którego celem życiowym jest przekonywanie starych znajomych, by jednak wrócili na jasną stronę. To najbardziej powtarzalny element tego anime. Ilu można mieć znajomych z problemami natury moralnej?

Nie bardzo mam gdzie to podziać, bo żadna kategoria nie pasuje, więc załóżmy, że nasze rodzinne "granie" zakłada dla mnie jedynie czynności oglądające (co jest prawdą). No więc "graliśmy" w oba Siren, a na dokładkę dostaliśmy jeszcze wybitnie dupny film o tym samym tytule, który miał z serią tyleż wspólnego co Muminki (ile razy można oglądać to samo?! Tak, już zrozumieliśmy, że zabieg znany z „Szóstego zmysłu” jest fajny! Albo był – za pierwszym razem. Siren to już trzeci film, który tego używa, co niego mnie odstręcza, bo sugeruje, że może być i czwarty).
Obecnie jestem na etapie przeglądania od nowa wszystkich misji i cutscene z Siren 2, tym razem w kolejności chronologicznej, by uporządkować sobie parę spraw z tym związanych. Oglądanie w ten sposób otwiera oczy na zupełnie nowe doznania, choć i tak dwójka wydaje mi się mniej poszatkowana niż pierwszy Siren.
Dwójka ma jeszcze tę niebywałą zaletę, że są tam yamibito. Cokolwiek jest w nich pięknego, jest to zajebiste.

Zarzuciłam oglądanie "Honto ni atta! Reibai sensei", bo wydało mi się... absurdalne w tym złym znaczeniu.
Zamiast tego dobrałam się do Genshikena, ale mam bardzo złe przeczucia. I nie wiem, czy uratuje to głos jednego z bohaterów, którego seiyuu z początku nie mogłam rozpoznać, ale w końcu doznałam olśnienia: Viiiiiraaaaal!!! :DDD

~~~Kącik czytelniczy~~~
Jestem na etapie odrzucania mang czytanych na bieżąco, bo część z nich zajmuje mi tylko cenny czas. -_- Nie umrę bez wiedzy, o co chodzi w Suzuce (co zresztą wiem i bez czytania: chodzi o tsundere, oczywiście!), albo w Toaru Majutsu no Index, albo w Inukami!, albo w stu innych. Mam lepsze rzeczy do roboty.
Niestety, Sengoku Basara jest tłumaczone na wyrywki, albo wcale, w zależności od serii. Trzecia seria skupiająca na Masamune chyba w zamierzeniu miała dodać mu parę punktów dobroci. Na szczęście nie wyszedł z tego następny Naruto, bo byłoby źle.
Ostatnio od nowa zaczęłam czytać Better Days, które jest zwykłym, amerykańskim, internetowym komiksem o furry. Dość zboczonym komiksem. Kontynuacja pod nazwą Original Life jest o dzieciach, ale... Better Days też kiedyś było, lol.

Pratchett zaczyna się robić nie do zniesienia. :< Przykro mi koszmarnie. Już „Ostatni kontynent” był nudnawy, ale „Potworny regiment” przeszedł samego siebie. Przy każdej kolejnej ujawnionej babce miałam już wszystkiego dość. A teraz jeszcze zaczynają się… romanse! No cudownie!

~~~Kącik komputerowca~~~
Magisterka... -_-

~~~Kącik japoński~~~
Ha, nareszcie, skończyłam poprawianie mojego pliku do nauki japońskiego. ^^ Został jeszcze drugi, z gramatyką, uch…

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Tytuł upierdliwca należy do Garci!


Kolejny dzień wyżywania się na wszystkim. (Jak to na SAGE powiedzieli odnośnie mojej recenzji pewnej gry: "w każdym akapicie jest o tym, że coś jest upierdliwe". Oficjalnie otrzymałam nagrodę upierdliwca. Jestem wzruszona.)
Dzisiaj mała zmiana kolejności, bo źle zaczęłam pisać.

~~~Kącik kinomana~~~
"Shokojo Seira" czyli "Mała księżniczka Sara" (tak, tak, Sara = Seira. Aż do ostatniego odcinka nie wiedziałam, że Seira to tylko zapis fonetyczny). Dobrałam się do tej dramy, bo gra w niej moja ulubiona aktorka. O czym to dziadostwo jest? O córce milionera, która wyjeżdża do szkoły w Japonii, gdzie jest miła i grzeczna, ale oczywiście i tak znajdzie się parę osób, w tym dyrektorka, które jej nie lubią. Co tam. Potem księżniczka otrzymuje wiadomość, że jej tatuś umarł, a jego aktywa zostały zamrożone, więc ona została bez grosza. I co biedaczka robi? Zatrudnia się jako służąca (w XXI wieku?! WTF?) w tej samej szkole, w której miała się uczyć. Świat bywa okrutny.
Drama jest kompletnie idiotyczna. Dlaczego nieletnia zostaje bez grosza? Nie mam zielonego pojęcia, bo jako "księżniczka" Seira powinna mieć ubezpieczenie, a poza tym na bank przysługuje jej cholernie wysoka renta, za którą może spokojnie wyżyć jeszcze bardzo długi czas. Zostawianie dzieci na lodzie było może popularne sto lat temu, ale teraz mamy wiek obwarowany tak durnymi prawami, że jest to po prostu niemożliwe. Ale kij z tym, gdyż to najmniejsza głupota, jaką twórcy tutaj wyczarowali.
Dyrektorka jest psychopatyczną, sadystyczną wariatką, którą powinni zainteresować się panowie z kaftanami. Poza tym można by ją pozwać praktycznie za każdą rzecz, jaką robi. Mobbing, zniszczenie cudzej własności, wyzysk pracowników, wyzysk nieletnich... W każdym odcinku wpada w gniew, czasem drąc japę nawet w obecności uczennic. Zastanawiające jest, że żadna z nich nie poinformowała o tym jeszcze rodziców, a ci nie zareagowali odpowiednim pismem do szanownej pani dyrektor. Poza tym babsko ma wyraźny kompleks w stosunku do swojej biednej osieroconej pracownicy, co stawia ją w tej samej kolumnie kretyńskich postaci co macochę kopciuszka - którą zresztą przebija w poziomie idiotycznego sadyzmu. Normalna osoba nie zachowuje się w ten sposób, a mam poważne podejrzenia, że dyrektorka nie kwalifikuje się na żadną ze znanych chorob psychicznych. Czym więc jest? Kiepską postacią.
Wobec tak płaskiej złej baby, Seira ze swoim stoickim spokojem wydaje się być postacią niewiarygodnie wiarygodną i jako jedyna postać z całego tego kramu ma najmniejszy współczynnik irytacyjny. Z jej ciągłych przepraszających ukłonów można się śmiać, ale wolę oglądać żałosne sceny z jej życia (okraszone rzewną melodią), niż patrzeć na resztę tych baranów.
Uczennice stanowią stado tak stereotypowych Japonek, że ma się ochotę je zabić. Doprawdy, jeśli Japończycy choć w połowie zachowują się z równym rozsądkiem, ten naród powinien zacząć sobie leczyć głowę. W czasie, gdy Seira jest obrażana, popychana i na różne inne sposoby dręczona, wszystkie dziewczyny będące tego świadkami tylko wgapiają w nią oczy, po czym odchodzą z wyrazami twarzy tak pełnymi myśli jak sitko wody. W pełni rozumiem, że mogą lać na jej istnienie, zwłaszcza jeśli ich mózgi są wielkości orzeszka arachidowego, ale samo obserwowanie większości scen powinno sprawiać ból ich moralności, którą w wieku nastoletnim powinno się już mieć wykształconą przynajmniej na tak marym poziomie. Najwidoczniej jednak szkoła nauczyła je, że służba jest od tego, by ją kopać i wyzyskiwać. Nie twierdzę, że powinny zmusić swe rozlazłe ciała i rzucić dzbankiem w Marię (uczennicę, która może podać sobie z dyrektorką rękę za bycie wredną suką) lub panią dyrektor, ale przez ich głupie oblicza nie przemyka nawet cień zwątpienia, czy jakiejkolwiek emocji, choćby obojętności jak w przypadku dziewczęcia, którego imienia nie dane mi chyba zapamiętać.
Owe dziewczę ma symbolizować najwidoczniej buntownika i outsidera, który nie zgadza się z tłumem, ale swoją postawą w stylu "wyjdę, to mnie nie zauważą" ustawia się w tym samym rządku co reszta klasowych idiotek. Zrozumiałym jest, że w tym wieku nie ma się ochoty wpadać w kłopoty z powodu czyjegoś nieszczęścia, ale przeczy to kompletnie choćby pełnym współczucia monologom, jakie wygłasza Masami, wydająca się być jedyną przyjaciółką Seiry.
Mówię "wydającą się", gdyż tak naprawdę Seira nie ma tam przyjaciół. Ci, którzy jej współczują albo nie robią absolutnie nic, by jej pomóc (nauczyciel francuskiego, który oczywiście jest bardzo miły, ale jedynym, co robi, jest przynoszenie dziewczynie książek), albo za chwilę zaczynają sami wieszać na niej psy. Najpierw uczynił to Kaito, który przez całą serię próbuje Seirze pomagać, co nie przeszkodziło mu zgodzić się na propozycję Marii i w zamian za olewanie Seiry przyjąć od niej pieniądze na naukę (skrajnie durne zachowanie, gdyż pierwszym, co powinno sie robić, słysząc tak okrutną propozycję, jest stwierdzenie, że obdarowany wkrótce sam może stać się ofiarą takiej ku*wy). Gdy ta zapytała go o powód natomiast, wyskoczył z pyskiem, iż Seira jest zarozumiała, bo kieeedyś zdarzyło się jej powiedzieć, że Bóg wystawia ją na próbę. Cóż go wkurzyło w tym uniżonym zdaniu? Nie, nie była to głupota religijności naiwnej dziewczynki. Wkurzyło go, że Seira uważa się za tak ważną, że aż Bóg wystawia ją na próbę! Absurdalność tej sytuacji przebija tylko scena po imprezie dla rodziców uczennic, gdzie zarówno Bezimienna Uczennica jak i Masami trzymają stronę Marii, która nie chciała zaprosić ojca, gdyż nie uważa go za dość stylowego. Seirę natomiast obleciało za to, że wprowadziła go do szkoły, więc, według idiotek z mózgami pustymi jak żarówki, wtrąca się w cudze sprawy rodzinne. Śmiesznym jest, że bronią tym samym Marii, której problem z rodzicami sprowadza się do tego, że nie są dość piękni. Widocznie całe grono uczniowskie ma podobne kompleksy, dlatego rozumie jej problemy. Tragedia. Ich bzdurna sprzeczka została oczywiście podparta jakże mocnym argumentem, że mama Masami, którą Seira określiła jako bardzo do Masami podobną, nie jest jej rodzoną matką, bo dziewczyna została adoptowana. Tragedia. Znowu. Jakkolwiek mogę zrozumieć, że Masami poczuła się nieswojo, jej interpretacja była kompletnie bzdurna. Według jej jakże inteligentnego rozumowania, Seira uważa, że może pouczać innych, bo jej racja jest święta. Lol. Gdzie scenarzyści to zauważyli, nie mam pojęcia.
Jednym słowem twórcom tego serialu udało się zrobić rzecz niesamowitą. Stworzyli najbardziej przesadzony, durny, stereotypowo-bajkowy, koszmarnie płaski i pusty świat pełen dziewczyn-mew, które skrzeczą jedna przez drugą i nawzajem się popierają, mimo, że chwilę temu ich słowa sugerwały inne przemyślenia. Logiczne, zwarte i oczywiście tak akuratne jak rzeczywisty jest świat Stephanie Meyer. Wszystko w scenariuszu zostało zaprojektowane tylko po to, by Seirę upokorzyć i wyżądzić jej jeszcze większą krzywdę, którą potem można pokazywać przez pięć minut przy dźwiękach skrzypiec. Zdziwiło mnie, że mamy do czynienia z historią z XXI wieku, bo w tych czasach takie zamknięte światki, gdzie służba jest do pomiatania nią, w dodatku stojące blisko normalnej ludzkiej cywilizacji są wytworem chorej fantazji. W całej szkole nikt nie zgłosił czegoś tak spektakularnego? Jedynym wyjaśnieniem jest okrutny eksperyment, w którym umieszczono niczego nieświadomą dziewczynę i ktoś obserwuje, kiedy załamie się i wybije całą szkolną populację, po czym ucieknie. Cieszyłabym się, widząc Seirę w stadium "rage" i babrającą się w flakach tych... ugh, ludzi. Być może całość była zabiegiem, który miał skłonić widza do dopingowania głównej bohaterki i to się akurat udało. Kibicowałam Seirze z prostego powodu: chciałam zobaczyć jak cała ta śmietanka kretynów dostaje po głowie, albo przynajmniej traci obiekt, którym mogła dowolnie pomiatać. Oczywiście cieszyłabym się bardziej widząc ich zamkniętych w więzieniach lub zakładach poprawczych, ale... nie można mieć wszystkiego.
Generalnie całość oceniam na -1 (w skali: -2 - 3+), gdyż jest to żałosny przykład filmowej grafomanii dla idiotów, którym może podobają sie takie proste, nie, prostackie historie typu "kopciuszek" w wersji dorosłej (ponoć). Epizm wyłaniający się ze scen, które domyślnie miały byc smutne jest męczący. Postaci są głupie i mają urojenia do potęgi drugiej, a scenariusz jest zwyczajnie nudny. Powtarzające się akcje typu "Seira robi coś miłego -> ktoś donosi na nią, celowo przekręcając fakty -> Seira dostaje ochrzan, a wszystko co zdobyła zostaje zniszczone" walczy o nagrodę największego idiotyzmu serialowego z dziełami takimi jak Yattaman. A prawdziwość świata przedstawionego zasługuje na piątkę z plusem, jeśli oczywiście za przykład szóstki podajemy świat Boba Budowniczego. Same radości.
Jedyny plus za postać Seiry, gdyż po obejrzeniu mam ochotę spotkać osobę tak uprzejmą i prostolinijną, a jednocześnie nieprzedramatyzowaną i spokojną. Ta historia mogłaby być nawet ciekawa, gdyby wrzucić to dziewczę w lepiej zaprojektowany świat, gdzie nawet mimo Tragicznej Przeszłości nie byłoby przynajmniej Jednej Wielkiej Tragicznej Teraźniejszości.

Dla odmiany rzecz milsza oku i rozumowi, to znaczy "Aria". Co prawda skończyłam tę serię oglądać już jakiś czas temu, ale jako że później dorwałam się także do mangi, pewne sentymenty wróciły.
Aria generalnie traktuje o pracy gondolierek na zaludnionej planecie Aqua, nam znanej jako Mars. Tak, tak, historii o ludzkiej cywilizacji na tej planecie jest dużo i wszystkie są miałkie. Aria na szczęście nie zagłębia się w pytania typu "jakim cudem?", chociaż jest parę fragmentów na temat doprowadzania wody, których wiarygodność można by podważyć. Historia jednak nie o tym nie jest i nie należy się tym specjalnie przejmować. Świat Neo-Wenecji, czyli kopii ziemskiej Wenecji, jest tajemniczy i bajkowy, acz brak mu jakiejś szczególnie irytującej naiwności. Główna bohaterka - Akari spotyka się tu z zaskakującymi istotami, ale podchodzi do nich z zaciekawieniem i ufnością, co buduje odpowiedni klimat z pogranicza baśni i obyczaju. Aria opiera się głównie jednak na życiu Akari i jej przyjaciółek i w pewnym dużym stopniu mówi o przyjaźni właśnie. Ale nie jest to tak dosłowne i przerysowane jak w przypadku My Little Pony (wersja nowa), gdzie większość monologów jest o tym, jakie to przyjaciółki są potrzebne i w ogóle, och, jak dobrze, że są. Relacje w Arii są łagodnie zarysowane, ciepłe i podparte czynami, które nie wymagają komentarza. Niektóre czyny wydają się błahe, jak w przypadku Atheny, która ratuje swoją podopieczną Alice przed stąpnięciem na nasłoneczniony chodnik, gdy ta podjęła wyzwanie chodzenia wyłącznie po cieniach. Ostateczne wrażenie jest miłe i rozczulające, a do tego ma się wrażenie, że gdyby tylko świat był bardziej słoneczny, życie tak by wyglądało. Postaci też są bardzo prawdziwe, wprost widzi się je, jak spacerują tuż obok. Nie są obrysowane karykaturalnie grubą kreską, nie przypominają wściekłych tsundere, albo do przesady bezbronnych dziewczątek, które potrzebują wiecznej troski. Nie mają wyolbrzymionych problemów, tragicznych przeszłości, ani zbyt zarysowanych konkretnych cech charakteru. Nawet zbuntowana Alice nie jest zbuntowana 24/7. Słowem, bohaterki (ło, i bohaterowie!) są głębokie i realistyczne mimo tak delikatnego szlifu. To miłe. To słodkie.
Arię oceniam na 2+/3+, głównie dlatego, że od całego tego uroku i drobnych spraw, wokół których toczy się fabuła kolejnych odcinków, można się zrzygać. Dawkowanie: tylko z przerwami.

~~~Kącik czytelniczy~~~
...A co do mangi "Aria": oceniam ją troszkę niżej tylko dlatego, że niektóre przygody przedstawione w anime są zaprojektowane z większym rozmachem i przez to bardziej urokliwe. Choć gdybym zaczęła od mangi, może miałabym przeciwne wrażenie, więc i tak: 2+.

A z innej beczki: jako, że jakiś czas temu musiałam trochę namachać się,by zdobyć kolejny tegoż rozdział: Aitsu no Daihonmei. Jak świat yaoi długi i szeroki, tak podróż przez kolejne dzieła staje się coraz bardziej bolesna. Kolejne mangi, które miałam nieprzyjemność widzieć są albo coraz głupsze (Croquis na przykład), albo powielają do znudzenia te same schematy, co doprowadza do białej gorączki, jeśli się za często takie dziady widuje.
Do AnD podchodziłam z miernym zainteresowaniem, gdyż trochę dobiło mnie, że w tagach na Baka-Updates otrzymało hasło "dręczę osobę, którą kocham" (wolne tłumaczenie). "I znowu seme będzie się wyżywać na uke, super." - pomyślałam z goryczą w neuronach. Nie żaluję jednak podjęcia się czytania tego. AnD jest... jakieś inne. Owszem, bohater dręczący ma trochę brzydki nawyk zagadywania swojego ukochanego po to tylko, by ściągnąć nań gniew dziewcząt, które wkurza, że jakiś brzydal zabiera im największe ciacho w szkole, ale... w poziomie sadyzmu nawet do pięt nie dorasta seme z innych mang. Jego zachowanie jest raczej złośliwym psoceniem, a przez większość czasu zachowuje się zupełnie normalnie. Uke też nie jest typowy, bo jest uznawany, jak powiedziałam, za wyjątkowego brzydala (trudno się z tym zresztą nie zgodzić), nie rumieni się i nie płacze w co drugim kadrze, nie ma nawet wielce głębokich przemyśleń na temat "czy ja się w nim zakochałem?" (są one, oczywiście, ale nie urastają do rangi problemu światowego). Do tego relacje między tą dwójką są... dziwne, ale oryginalnie wydają się zdrowe. Nie ma tu też tragicznych przeszłości, a jedyna, która mogłaby do tytułu takowego startować jest obrócona w żart (szkoła, w której uczniowie są ganiani przez tygrysy? Seriously?). No i, AnD to komedia pełną gębą, w ironicznym stylu, co sprawia, że łatwiej przełknąć nawet największą głupotę (nie, żeby takie tam były), a jednocześnie nie są to żarty po których czytelnik nie może podnieść się z podłogi. Miłe shounen-ai dla tych, którym niedobrze się robi, słysząc tę nazwę kategorii.

Nie chce mi się dalej. D:

Za to znalazłam takie cuś w moich notatkach i nie wiem po co, ale też tu wstawię:

Kogo odkryłam w roku 2011:
muzyka:
(na nowo) Flogging Molly - jako, że już kiedyś tego słuchałam, ale z pewnych powodów wróciłam do irlandzkich melodii.
Alstroemeria Records - kolejni po IOSYS. xD
Vocaloid!!! - ja kochać. xD
Dropkick Murphys - strasznie się zawiodłam, bo mają tylko jedną genialną piosenkę, a reszta jest kompletnie... inna. O_o
Iron Savior - widziałam jak P. ich słucha z YT na uczelni i się zaciekawiłam. :D
Jesus on extasy - to z kolei polecone przez A., ale też trochę się zawiodłam. Dobrze się słucha, ale nic mi nei wpadło w ucho.
Within Temptation - fajny gotyk. Kiedyś dostałam dwie piosenki od mamy, potem R. obudził to we mnie na nowo.
anime:
(na nowo) Higurashi no naku koro ni - wcześniej znałam mangę i byłan taka sobie, choć fajnie było, jak było strasznie. Aniem utrzymuje ten poziom "nawet-nawet".
Kamen no Maid Guy - Kogarashi-san!!! ^^ Strasznie głupie i o cyckach, ale Kogarashi przesłonił wszelkie cyc--- wady.
Panty & Stocking with Garterbelt - graficznie ciekawe, treściowo durne jak amerykańska kreskówka z CN.
Tengen Toppa Gurren Lagann - fajne, ale zajebistość pierwszej części przesłania szaleńczy epizm drugiej. Rzucanie galaktykami? Ratowanie ukochanej. O ble.
Aria - MNIAM.
Kore wa zombie desu ka - facet w stroju magical girl. Jak mogłabym odmówić? A właśnie wychodzi druga seria.
MM! - mdłe. Tsundere i jej pies.
manga:
Aitsu no Daihonmei - yaaay.
Saiyuki - jak mogłabym zapomnieć? D: Zaczęło się od tego, że dla jaj wypełniłam w Waneko test o tym, jaka manga by do mnie pasowała. Saiyuki dostało "satysfakcja 100%", więc się za to wzięłam. Bishe, fajna historia, fajny humor. Kocham.
inne:
Warcraft :D - taaak, R. tak długo w to grał na głośnikach i molestował nas dźwiękami jednostek, że aż się zainteresowałam.
Silent Hill 2 - znowu gra, absolutnie nie film, broń Boże! Fajny horror, z bardzo mocnym momentem w więziennej toalecie. :D No i jest Piramidogłowy. ^_^
czasopisma japońskie - ano tak, zaczęłam je sobie czytać, jako, że przypadkiem wpadłam na blog im poświęcony. Najbardziej lubię te odnośnie strojów gothic-loli, ale taka Ageha dla sparkl--- błyszczących dziewczyn też jest fajna. Nie ma pierdół o kosmetykach i historiach miłosnych, same ciuchy. Mrau.

End~

sobota, 28 stycznia 2012

E jak Egzystencja pełna bólu i robaków


*stara się nie komentować prawie rocznego zastoju*

Oryginalnie będą tylko dwa kąciki, bo jestem zbyt znużona egzystencją, by cokolwiek jeszcze napisać.

We wrześniu ktoś mnie poprosił o recenzję Inuyashy. Czy ta osoba nadal żyje? Halo?

~~~Kącik czytelniczy~~~
Hayate.pl przez cały grudzień miało maraton, więc sporo się tego czytało...

Zakończono tłumaczenie "Henkoi - Yuuhi no Ochiru Jikan". Właściwie sądziłam, że historia o okazyjnym pieprzeniu się po kątach będzie ciągnąć się nieco dłużej, przynajmniej na to wskazywały usilne próby dowiedzenia czytelnikowi, że ma to jakąś fabułę. Na takim kłamstwie można budować całe tomiska, jak w przypadku "Futari Ecchi", na szczęście twórcy "Henkoi" się nie chciało. Ucałujcie go za to.
Na koniec naszła mnie refleksja, że od pewnego momentu manga ta była o sikaniu. "Iinari! Aibration" (przeraża mnie fakt, że umiem napisać ten tytuł z pamięci) jest znacznie bardziej o sikaniu, ale to jednak inna liga. Ostatnia scena "Henkoi", gdzie bohaterowie wspólnie oddają mocz z dachu wieżowca, stwierdzając, że są dziwną parą, pozostawia wrażenie... dziwne.

Co do samego Futari Ecchi: wymiękłam po szóstym tomie, a trzeba zaznaczyć, że tylko pierwszy przeczytałam kompleksowo. Ni to ecchi, ni hentai, ni poradnik. Czyli co to jest? Odpad radioaktywny. Każdy rozdział sprowadza się do seksu, macania albo... seksu. Nie, nie ma trzeciej alternatywy. Główna bohaterka (Yura) jest typem słodkim, uczynnym i niewinnym, co w takiej dawce może zabijać. Główny bohater (Makoto) to seksualny maniak-idiota, któremu staje na widok wszystkich, od jego żony poczynając, a na jej siostrze kończąc. Jeśli ten komiks miał być poradnikiem, to... uczy bardzo nieodpowiednich rzeczy. W paru miejscach edytor skanlacji krzyczał na Makoto, że jest idiotą. Widocznie sam autor uważa takie zachowanie za pożądane, skoro go nie krytykuje.
Sama wartość edukacyjna jest dość śmieszna, a im dalej w las, tym mniej jej jest, albo dotyczy takich bzdetów, że naprawdę można sobie było je darować. Ha! Można BYŁOBY, gdyby nie fakt, że zostały one przytoczone tylko po to, by autor miał co narysować, a Yura miała po co robić idiotyczne miny (w jej repertuarze zauważyłam aż całe trzy różne miny! Sensacja!).
Poza naprawdę przenudną parą głównych, którzy myślą o seksie co pięć minut, jest tu cała masa równie przenudnych postaci, w tym zboczona siostra Yury, która uczy głównie tego, jak mieć czterech chłopaków na raz i uprawiać seks odpowiednią ilość razy dziennie; a także siostra Makoto, która masturbuje się, słysząc miłosne okrzyki Yury (...). Wobec takiego "przypadkowego dobrania" bohaterów, nikt mi nie wmówi, że Futari ecchi nie było tworzone z takim samym zamysłem jak wszystkie hentaie. A to, że ktoś opakował to w okładkę poradnika (nie wiem, szczerze mówiąc, dla kogo, chyba wyłącznie dla ludzi pokroju Makoto, których problemem życiowym jest: którą pierś zmacać jako pierwszą) i udaje, że to dzieło wyjątkowe, to... No cóż.
Przesłanie podprogowe jest mało optymistyczne: lekki klimat sankcjonuje zdradę i seks dla samej radości ruchania, tłumacząc się chaotycznie, że 70% mężczyzn pociągają kobiety, których ci nie kochają. Ciekawe wyjaśnienie obrazka, gdzie jeden z bohaterów tła radośnie posuwa laskę, nie będącą jego dziewczyną (która to dziewczyna zresztą jest nielepsza - ale czym się przejmować!? Żona Napoleona robiła to samo! [Tak, ten przykład też został przytoczony]). Jak na poradnik za mało tendencyjne.

Zakończony został też SWOT - przepastne tomisko o nadprzyrodzonych zdolnościach Manabizakiego, który zabije wszystkich, ośmielających się przerywać mu naukę. Plusem jest to, że poziom nadprzyrodzoności nie miał czasu przekroczyć dziwnych granic, a co za tym idzie - ostateczna walka nie była epicka jak wybuch wszechświata. Całość: dość średnia, może średnia plus. Szybka, niekontrowersyjna, nawet zabawna alternatywa dla tasiemców shounen, które opierają się na takim samym schemacie, chociaż rozciągają go jak gumę w gaciach. Manabizaki poza tym jest też rzadkim typem głównego bohatera: geniuszem o osobowości tsundere. Wybitnie rzadkie w przypadku męskich postaci (żeńskie - owszem, są, nawet sporo).

Na nieszczęście zaprzestano tłumaczenia K-ON!. Manga ma jeszcze sporo tomów z okresu po tym, jak bohaterki skończyły szkołę, ale jak widać nikomu nie chcę się tego tykać. Przytulcie mnie. :<

Natomiast rozpoczęto tłumaczenie "Battle Gothic Guardian Grim Reaper", ale moje ręce nie skalają się wypowiadaniem na temat tego czegoś. Powinno wystarczyć stwierdzenie, że jest to shounen, w którym szybkość nadciągania kolejnych wydarzeń jest zastraszająca. Zero klimatu, a tematyka jest idiotyczna.

~~~Kącik kinomana~~~
Zaznaczyć pragnę, że szał wokół ACTA nie miał nic wspólnego z tym, że zmarnowałam dwie godziny, oglądając "V jak Vendetta". Ciekawił mnie ten film z powodu mordy Guy'a Fawkesa, a w zasadzie maski na bazie tej mordy. Jedyne, co z tego filmu wyciągnęłam to wielce wymowną informację, z których dokładnie scen pochodzą kadry pojawiające się często przy informacjach o tym, co znów zmajstrowali Anonimowi. Poza tym niewątpliwie wzbogacającym życie elementem, czuję się przeżuta i zobojętniała - "VjV" wyciągnął ze mnie wszystkie głębokie uczucia, jakie zostały mi po Silent Hill 3, i wdeptał je w ziemię. Z jednej strony to dobrze, bo SH3 jest obrzydliwie krwisty, z drugiej poczułam się, jakby ktoś ogołocił mi ogródek warzywny. W pewnym sensie można to uznać za oczyszczenie. W pewnym sensie za oczyszczenie można uznać wyprawę na suche pole.
Film jest jak dla mnie mdły i przerysowany, da się streścić w paru zdaniach i niewiele z niego wynika. Ot, bajka, opowiastka, którą można męczyć harcerzy przy ognisku (choć dla nich byłoby to zbyt rewolucyjne). Jak komuś udało się rozciągnąć go do dwóch godzin - nie mam pojęcia, ale chciałabym posiąść moc takiego lania wody. W dodatku zawiera on wszystkie elementy, których nienawidzę w filmach: wściekły dramatyzm i epatowanie śmiercią (głównego bohatera - ha, spoiler!), romans wyskakujący niczym Filip z konopi, zemstę, jako temat główny i rozpieprzanie wszystkiego dookoła. Z plusów zanotowałam głównie początek - stylowo anime'owy i sugerujący, że reszta będzie jednym wielkim, dziwnym symbolem, którego autorzy nie brali na serio. Ach, jakże się zawiodłam.
Pal sześć, że pozostałam w głębokim przekonaniu, iż działaniami V kierowała chęć zemsty, a nie tylko obywatelski obowiązek. Mam wręcz wrażenie, że bez swego głębokiego dna ta postać byłaby ciekawsza. Nie wiem, jaki sens miało dorabianie mu tragicznej przeszłości, skoro teoretycznie film miał być o podniesieniu się w czasie reżimu i pokazaniu mu środkowego palca. Przez głębokie jak Pacyfik wspomnienia V, ten altruistyczny, buntowniczy aspekt gdzieś się zagubił.
Ale, jak mówiłam: pal sześć V i jego problemy. Po kiego nam jeszcze problemy Evey? Po kiego nam te nudne jak flaki z olejem sceny z jej rzekomego pobytu w pierdlu? Jej niesamowite oczyszczenie i przemiana w babsko, "które nie czuje już nic" (cytat oryginalny), nie wnosi nawet grama treści do głównego wątku - żeby nie powiedzieć, że do całości w ogóle. Jej postać nadal pozostała nudnym obserwatorem, smutasem, który został wciągnięty w coś, czego nie rozumie, ale w końcu do jego mózgu dotrze jakiś zbłąkany impuls i dozna przemiany... A jednak ktoś na siłę próbował wgramolić jej jakieś drugie dno. I słowo "dno" w tym przypadku doskonale się sprawdza.
Nie wzruszył mnie także podkreślany totalitaryzm, może dlatego, że widywałam lepsze polityczne rozwalanki, a czytanie o Korei Północnej jest znacznie bardziej obrazowe.
Aspekt główny filmu jakoś jestem w stanie przełknąć, choć ciężko to idzie, gdy wokół ma panierkę ze śmieci. Idea, która przeżyje rozstrzał - okej. Fajne. Facet wysadzający symbol - budynek rządowy - sympatyczne. Wreszcie: ten sam facet wysyłający maski do ludu - piękny symbol podania im ręki, by podnieśli kupry i rozpoczęli natarcie na rząd - cudne. I taka ilość pięknych idei została wwalona w coś tak ohydnie pozbawionego wszelkie artystycznej finezji.
Wizualnie obraz jest obrzydliwy. Sikająca strumieniami krew o zawartości wody 90%. Po co nam taki rozlew? Oczywiście, żeby dopasować urok tegoż dzieła do uroku obecnego świata. Niestety, oglądam filmy po to, by nie musieć patrzeć za okno. Sceny z przemocą przypominają zresztą beznamiętność filmu dokumentalnego o Auschwitz. Zero emocji. Jeszcze gorzej wspominam wprowadzanie Evey do więzienia, przypominającego obóz koncentracyjny. Sceny golenia i kąpieli z użyciem węża ogrodowego będą mi się śniły po nocach. Ciarki przechodzą po plecach, gdy widzi się takie bezbarwne przekazy w stylu Animal Planet w programach o ratowaniu małp z klatek. Brakowało chyba tylko sceny obowiązkowego badania lekarskiego, które jednak dziwnie rzutowałoby na resztę historii. To zawsze wyzwala w widzu pożądane poczucie, jakby dotknął czegoś obrzydliwego, i gwałci wszystko, co audiowizualność wypracowała. Ta część filmu miała cel wybitnie wzniosły: zamknięcie oglądającego do takiego samego karceru, by mu życie zbrzydło. Jaki był cel nadrzędny? Chciałabym zgadnąć.
Może, gdyby nie istniało całe to więzienne wariactwo (łącznie ze scenami z życia kobiety z przeszłości, którą spotkał los identyczny - tak identyczny i przewidywalny, że znudził mnie po dwóch sekundach), byłabym przychylniejsza temu filmowi. Tak, mam wrażenie, że autorzy zgubili się kręcąc film w filmie. I na co???
Elementu romansu nie chce mi się komentować. Nie rozumiem co miał sobą przedstawiać poza tym, że był bardzo filmowy. I bardzo wytarty z logiki, wręcz, żeby zachować sympatyczny klimat nużącej ordynarności: ogolony z niej.
Nad poziomem bzdurnej i zbędnej przemocy będę pastwić się chyba do końca świata. Kino idzie złą drogą. Drogą, w której można dostać w łeb, jeśli się w porę nie wyciągnie broni i nie wypruje flaków. "VjV" ma ostentacyjną potrzebę pokazywania trupów (koniecznie z otwartymi oczami) i podrzynania gardeł. Gdzie zgubiła się finezja ogłuszania przeciwników zamiast rozwalania im trzewi? Gdzie jakiekolwiek poszanowanie dla grupy stróżów prawa, którzy mają swoje rodziny...?
Nie stwierdzę, że zabójstwa były niepotrzebne. (No, może poza panią zajmującą się trupami. Jej śmierć tylko upewniła mnie, że za głównym bohaterem stoi frustracja i chęć zemsty. Od razu spadł cały mój szacunek do niego.) Niepotrzebne natomiast było pokazywanie lejącej się krwi i kadrowanie, które odbiera trupowi resztki godności. Westerny nie pokazywały krwi - ciekawe, ilu oglądających miało niepewność, czy gość na pewno nie żyje. Czyżby poziom IQ ludzkości spadał i trzeba im wykładać: "Tak, ten gość umarł! Ma rozcięte gardło! Kapewu?"...? Różnie można zobrazować padające ciało. Nawet opadającą ręką. Szkoda, że nie uczą tego we współczesnych szkołach reżyserskich. Nie trafia do mnie przekonanie, że jest to zabieg celowy, by widza zaszokować.
Jestem jak widać tak zdegustowana tym filmem, że zmarnowałam pół godziny, by to opisać. Jednakże kotłujący się ciąg myśli tak skutecznie uniemożliwił mi normalne zaśnięcie, że po tym musiałam wyżalić się klawiaturze. Dziękuję za uwagę.