poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Bycie zbyt rozgarniętym boli niewyobrażalnie


Dzisiejszy dzień jest okropny w całej swej wspaniałości. Raz - nie było fizyki i nie będzie jej także jutro. Radość, jaką zaprezentowała D, słysząc tę informację była naprawdę niezapomniana. Dwa - chyba przesadziłam z prognozowaniem pogody i najpewniej się przeziębiłam. Co jest podejrzane, bo tak naprawdę nie było mi zimno, ale wszyscy ludzie mieli na sobie kurtki, więc albo mój wewnętrzny czujnik temperatury zepsuł się całkowicie przez ostatnie upały, albo widok opatulonych ludzi zaważył na mojej opinii niczym no-cebo. Nie wiem. Nie czuję się dobrze. Pewnie nasz butsurigaku-no-sensei ("facet od fizyki" - nienawidzę tej nazwy, bo jest pełna braku szacunku dla istoty nauki) zaraził mnie przez U-mail. Zważywszy na poprawność działania wszystkiego, co dotyczy usosa, wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby umiał także roznosić choroby.
Dość, idę sobie rozpuścic Febrisan...
Do tego wyrwałam sobie kawałek skóry z twarzy, nie wiem, jakim sposobem. Mam nadzieję, że nie bardzo widać, bo musze jeszcze iść na zespołowe... coś tam zespołowe.
Jednak widać.

~~~Kącik czytelniczy~~~
Dalej dręczę Sailor Moon. Właściwie dostrzegam nawet pewną jakościową poprawę, to znaczy: w serii Stars wszystko nie rozgrywa się na przestrzeni kilku minut, jak to bywało na początku. Na tym poprawa, oczywiście, kończy się: Bunny aka. Usagi nadal jest głupia, razem z Tuxedo tworzą tak mdłą parę, że staram się na nich nie patrzeć, a kolejni wrogowie są równie sprytni, co papryczki chilli. I wszyscy generalnie mają podobny plan. Żaden. Nudne, głupie, powtarzalne i parę innych przymiotników. I po cholerę to czytam? Czytanie to za mocne słowo. Oglądam obrazki i przelatuję wzrokiem po tekście. To mi wystarcza, by rozumieć, wszystko co się da, bo czego nie zrozumiem, jak już sprawdziłam, nie rozumiem także po dogłębnym wczytaniu się.
Kolejna część Higurashi w wersji mangowej - zakończona! Jestem zniesmaczona sposobem rozwiązania sprawy. Od jutra oglądam anime! Może jak przypomnę sobie, co było w poprzednich częściach, wreszcie oświeci mnie, jaki to klucz do sprawy ukryto w odcinkach o Satoko. Wtedy będę wiedziała, kogo ostatecznie winić - siebie za brak umiejętności dedukcyjnych, autorów, rysowników mangi, tłumaczy, czy całokształt.
Ibara no Ou z kolei idzie w bardzo dziwną stronę, a rysownik jakoś chyba nie mógł się zdecydować, czy Marco powinien mieć szeroki pysk jak karykatura Supermana (ten podbródek...), czy raczej pozostać względnie normalnym. Zdarzają się kadry, na których wygląda, jakby ktoś mu porządnie przyłożył w buźkę i... już się nie zrosła poprawnie. Poza tym rozwaliła mnie kwestia tajemniczej bohaterki w tle, która ubolewała nad tym, że Marco to tylko programista (w domyśle: a nie buldożer) i nie pokona Wielkiego Złego. Ta manga jest zwariowana. A to nawet nie komedia.

~~~Kącik kinomana~~~
Skończyłam oglądanie Zettai Kareshi (dramy) i jestem poważnie zniesmaczona. Zacznijmy od początku, czyli od tego, że wydawało się to całkiem fajne. Nie oczekiwałam co prawda niczego wybitnego, gdy to zwalałam na dysk - w końcu to głupia komedia romantyczna, ale temat mechanicznego chłopaka nieco mnie zainteresował. Pomyślalam "a, dam mu szansę". Spodziewałam się czegoś lekkiego, niezbyt ambitnego i może trochę śmiesznego. Trochę. Pierwsze odcinki były okej: japońska wersja Bridget Jones - damy, której życie pozbawione jest podniosłych wybuchów miłości, kariery i wszystkiego innego - otrzymuje wymarzonego chłopaka-robota, który ją kooocha... To znaczy taki ma program. Okej, wszystko tak, jak sobie wyobrażałam. Nawet było zabawne, więc z miejsca dostało plusa. Poziom utrzymywał się przez kolejne odcinki, podczas których bohaterka (Riiko) odrzucała zaloty nachalnego robotycznego, nachalny robotyczny robił swoje, firma, w której Riiko pracuje, miała swoje biznesowe problemy, a twórca "idealnego chłopaka" chodził z przyklejonym do twarzy uśmiechem i czasem coś naprawiał. Ot, zwykła komediowa seria. Im dalej, tym robiła się jednak bardziej w stylu Sailor Moon, czyli "lalala, nie ma tu sensu - to musi być... magia!". Magicznym sposobem Naito (chłopak-robot; angielskie tlumaczenie podawało, że jego imieniem jest Night, ale zasugerowali, że Knight brzmiałoby tak samo, więc ja pójdę na zjapońszczoną łatwiznę) nagle uzyskał własną wolę. W tym momencie coś mi zaczęło w tej historii zgrzytać, ale próbowałam to jakoś wytłumaczyć. Może przypadkiem stworzyli AI, może sieć neuronowa nagle doznała olśnienia i zaczęła działać tak, a nie inaczej... Seria jednak kierowana była wyraźnie do osób, ktore uwierzą w brednie. Twórca robotycznego kochanka dwa razy użył ulubionego słowa Tuska: "cud!". Ło matko. Wciąż się jednak trzymałam. Byłam ciekawa co zrobi Riiko, bo nagle okazje zaczęły spadać jej na głowę jedna po drugiej. W między czasie Naito zaczął co jakiś czas się przegrzewać, przy czym dramatycznym gestem łapał się za serce, więc pewnie tam umieścili jego najważniejsze części. Ach, ten dramatyzm. Ach, to przeświadczenie, że każdy z łatwością łyknie historyjkę o tym, jak to robot stał się człowiekiem (nie powiedzieli tego wprost, ale właśnie o to im chodziło). Możnaby to bardzo ładnie rozwiązać, podając chociaż minimum wyjaśnień technicznych, które z pewnością dotarłyby do każdej rozumnej istoty, a już zwłaszcza powinny do Japończyków, których życie bardziej niż nasze zakłada dużo kontaktu z technologią. Najwidoczniej jednak Japonki, oglądające telenowele, nie znają się na komputerach do tego stopnia, by pokiwać głową na te rewelacje. Drama na bank była robiona na podstawie shoujo, bo tylko tam bez echa przechodzą takie wybryki jak time paradox w Sailor Moon, albo gnoje, przepraszam, bishouneni, na ktorych poczynania nie ma dobrego słowa, bo "końskie zaloty" to przy tym pestka.
Okej, uczłowieczanie Naito jakoś bym zniosła, głównie z tego powodu, że jestem fangirlem sztucznej inteligencji i stworzenie czegoś takiego wydaje mi się być kwestią czasu, a nie niemożliwością. Ostatni odcinek dobił mnie z innego powodu. Riiko ni z gruchy ni z pietruchy uznała, że (uwaga, uwaga!) chce zostać z Naito! I love you, yaaay!!! Chciałam uderzyć głową w klawiaturę i zrobiłabym to, gdyby nie fakt, że wiele już w życiu widziałam. Co. Za. Głupi. Kurna. Gniot. Zakochiwanie się nagle i bez powodu to akurat normalna cecha każdej bohaterki shoujo, ale to już była lekka przesada. "On jest robotem!" - krzyknełam w ekran, a zaraz potem główny amant w dramie (Soshi) powiedział dokładnie to samo, nie mogąc przeboleć, że taka fajna dziewczyna przeszła mu koło nosa. Ale Riiko odnalazla swoją miłość i gówno nam do tego. Moim pierwszym epitetem, jaki poleciał w jej stronę było bardzo wyraźnie powiedziane "i-dio-tka" (zwykle nie gadam do siebie, naprawdę). Co za pusta, głupia, tępa małpa bez grama charakteru i przekonań (zważywszy na to, jak szybko się ich pozbyła). Co gorsza, wszyscy, którzy poznali prawdę o Naito, radosną wiadomość pełną miłości przyjęli ze stoickim spokojem. Jasne, nic się nie dzieje. Riiko też zachowywała się jakby nigdy nic. Niesmak przeszedł mi w złość. Kolejny fajny potencjał historii, w ktorej można zawrzeć tyle etycznych problemów jak wykorzystanie AI, robotyczni kochankowie, tajemnica produktu... Mój Boże. Zepsuli, zepsuli!!!
Skończyłam. Nie wiem, czy warto było to oglądać, bo do ostatniego odcinka całkiem mi się podobało. Ale to zakończenie... Zaczynam rozumieć problem tasiemców - nie ma końca = nikt nie może powiedzieć, że to gówno.

~~~Kącik komputerowca~~~
Od tego przeziębienia i kobiecych problemów odechciało mi się czegokolwiek robić. Jeszcze wczoraj kombinowałam jak zanimować bieg dla naszej różowowłosej bohaterki z gry, ale brakuje mi pomysłów. I muszę wymyślić level 3D do FPS-a, a bez umiejętności robienia tegoż w programie 3D jestem w zadku. Przynajmniej komputer mnie kocha...

~~~Kącik japoński~~~
Ostatnio po sto razy dziennie słucham tego samego utworu, to jest "together", Yuki Kajiura z .hack//Liminality. Nie rozumiem czemu to dla mnie taka pełnia szczęścia. Mam podejrzenia, że kojarzy mi się w jakiś sposób z wakacjami. Mam już dość~...

~~~Kącik dla sztuki~~~
Jeśli chodzi o pisanie, to jestem na etapie początkowym w "Chłodny wiatr Rayn" i już nie jestem zadowolona z opisu masakry w spokojnym miasteczku. Jedyne, co mi się udało, to groteskowa scenka ze szczeniaczkiem. Powinnam pozostać przy pisaniu głupot... Czy nie?
Po długim myśleniu i krótkiej burzy mózgów (z AJ) doszłam do wniosku, że komiks, za który zabiorę się w pierwszej kolejności, jeśli chodzi o rysowanie, to... ta-ra-ram, nie powiem. Bo jak zmienię zdanie, to glupio wyjdzie.
A wszystko przez to, że w empiku obejrzałyśmy wszystkie gazetki na tematy mangowe i krew mnie zalała. Zarówno w Otaku jak i tym drugim badziewiu, którego nazwy zapomniałam, na redakcję składają sie głównie osoby, których kompetencje kończą się na pisaniu dennych recenzji (z których część pokazuje raczej brak znajomości danych anime) albo rysowaniu doujinów, których grafika jest albo kompletnie niestrawna, albo wygląda jak kalka z oryginału. Oczywiście, najtrudniej samemu coś wymyślić i, ho-ho! jeszcze przełożyc to na papier. Poziom "polskiej mangi" (lamerska nazwa dla lamerskiego "gatunku") jest w ogóle bardzo wysoki i to chyba jeden z powodów, dla których mam zamiar jednak ruszyć cztery litery. Może niekoniecznie teraz, ale...
Na chwilę oderwę się od narzekania na czasopisma. Moja niechęć do polskich mangaków zaczęła się już wcześniej, gdy w necie znalazłam jakieś cholernie durne yaoi, podpisane polskim nazwiskiem. Złapałam się za głowę. Po pierwsze: zachodni rysownicy mają jakąś skazę i ich postaci zawsze wyglądają zachodnio, tj. zupełnie inaczej od wschodnich wersji. Nie wiem, czy też mam ten problem, ale to i tak najmniejszy z grzechów. W Polsce generalnie wydaje się tylko mangi, które albo zdobyły niespotykaną sławę i każdy chce odkroić kawałek tortu, albo te których chyba nawet sam autor nie jest w stanie zrozumieć. Suma summarum albo czytamy tasiemce (i jesteśmy 20 lat za Murzynami - patrz: na jakim etapie jest Naruto wydawany w Polsce, a na jakim w internecie...), albo dostajemy pseudo-ambitne dzieła, które miały być psychologiczne, trudne do przyswojenia (to się akurat udało) i zajebiście zakręcone, by już zupełnie nie było wiadomo, o co chodzi. Kończą zazwyczaj tak, jak wielkie dzieła innych typów: są chwalone przez krytyków, a zwykli ludzie dzielą się na tych, którzy trzymają je na półce i chwalą się, że je "znają", oraz tych, którzy są odważni powiedzieć, że to się kupy nie trzyma. Suppli - ambitne i wydane w Polsce - jak na razie miało przeważającą ilość opinii w stylu "niewiarygodne postaci". Przeczytam to, kurde, i zobaczę. Oczywiście w empiku, albo nie wiem gdzie, bo gniota nie kupię - przejrzenie paru stron już dało mi prawo, by nazwać to gniotem; poza tym nie mam zamiaru wspierać polskich wydawnictw, bo robią... no, wiochę, i nic więcej.
Mangi wydawane przekładają się na to, co polscy autorzy "tworzą". Większość to dzieła, które nie mają sensu, albo dopiero są zaczęte. Doujinshi nie liczę, bo od wydania Akatsukiss w wersji papierowej mam umiarkowane zaufanie do tego rynku. Akatsukiss ma na koncie brak zgrabnej fabuły, obrzydliwą grafike, płytkie dialogi, przesadny dramatyzm, dziury i deus ex machina, oraz (to jedyny plus) humor, który nadaje się do internetu, ale nie na papier. Rozumiem, że zdobyło to popularność w sieci - jest dość zabawne, by móc to zrobić. Ale któremu idiocie wydawało się, że zrobienie z tego mangi papierowej to żyla złota...? Takich ludzi powinno się spuszczać w toalecie. Totalne amatorstwo.
A skoro już o amatorstwie: gazetki, które wymieniłam, prezentują to samo podejście do życia. Coś, co udało sie w internecie, jak recenzje na Tanuki NIE musi udać się w realu (a papier, powiedzmy sobie szczerze jest bardziej realny niż literki na ekranie, choćby dlatego, że trzeba zań płacić). Od gazetki oczekuje się zwyczajnie więcej. Poza tym opinie "redaktorów", którzy do tychże czasopism pisują, są zaiste bardzo solidne.
Jedna z piszących pań wzięła na swe barki trudy napisania czegoś mądrego na temat Zmierzchu. Szczytny cel, uznałam, zwłaszcza po tym, co ostatnio powiedział nam Argasiński, ktory miał przyjemność wysłuchać siedmiu referatów na temat tej, hm, książki. Ponoć ich plusem było to, że dowiedział sie wielu dziwacznych rzeczy na temat rzeczonej, hm, książki i jej autorki. A teraz do rzeczy, szczerze i prosto z mostu: w mojej małej główce nie mieści się, dlaczego niektórzy lubią wykazywać się pozerską ignorancją wobec tego, co oznaczone jest jako pop-kultura (i to ta niezbyt wysoka). Redaktorka na V ogłosiła, bodajże w Otaku, że nie miała pojęcia, co to jest ten Zmierzch, bo "nie interesują ją te same rzeczy, co inne dziewczyny". Och, oczywiście. Jestem zajedwabiście oryginalna i cechuje się niebywałym indywidualizmem. Kiedyś bycie innym było dla mnie komplementem... Ludzie pozbawiają mnie moich ulubionych słów. Oczywiście, można czegoś nie wiedzieć. Przez długi czas zastanawiałam się, czymże jest ten Twilight, który wszyscy mieli na chomiku, ale to było dawno temu. Trzeba mieszkać w jaskini, być wychowywanym przez wilki, albo po prostu nie umieć czytać, by ze spokojem wyrażać podobne opinie w czasach, gdy wszystko grzmi od zmierzchowych wpływów. Wyrażanie podobnych zdań nie robi z kogoś wyjątkowej redaktorki - raczej taką, na zapowiedź której wszyscy zaczynają nerwowo chrumkać. A spróbój taką zapędzić w kozi róg! Od razu się odwinie, że jest zbyt oryginalna, by znać taką śmieciową sztukę. Dochodzę do wniosku, że obecnie modna jest ignorancja. Tak, modna. W inną stronę, ale jednak jest to masowa przypadłość.
W związku z powyższymi: sztuko, gnaj!
PS: A konkurs na magazyn o mandze wygrywa... Arigato, jako, że w jego redakcji nie siedzą Wiadome Osobistości. Teksty też wydają sie być pisane przez bardziej zrównoważone persony.

~~~Kącik dla świata~~~
Jakiś czas temu napisałam niezbyt miły komentarz adresowany do wszystkich szalonych wegetarian, którzy odważyli się wejść mi w drogę. Za ofiarę przyjęłam artykuł pod bardzo podniosłym tytułem "Czy jestem zły, jeśli jem mięso?". Początkowo nie miałam zamiaru wyżywać się na autorce, bo sądziłam, że skoro zadała tak bystre pytanie, to może chociaż stanie w rozkroku pomiędzy różnymi punktami widzenia (niestety, patrząc na to, co opisałam powyżej, ta umiejętność wśród ludzi zanika bezpowrotnie), ale bardzo się zdziwiłam. Kilka innych komentatorów też dało ujście emocjom, choćby w takich hasłach jak "kurczaki są pycha!". Mój komentarz był przepełniony stoickim spokojem, bo za taką staram się uchodzić, gdy podpisuję się własnym nazwiskiem (to trudne), a moim głównym argumentem było zrównanie roślin i zwierząt w kwestii umiejętności czucia (czegokolwiek) i dlaczego wegetarianie uważają, że jeśli nie jedzą mięsa to są super-wybawicielami uciśnionych, skoro zżerają naszych braci najmniejszych? Kolejny komentarz po moim zasugerował coś na temat mojej ignorancji (ahaha, moje ulubione słowo!), ale był napisany takim równoważnikiem zdania, że nie do końca zrozumiałam, co autor miał na myśli (Amerykanie nie znają nawet angielskiego). Potem dostałam zieloną gwiazdę od kogoś, kto najwidoczniej też uważa, że kurczaki są pycha. Na koniec odezwała się trzecia osoba i poleciła mi, bym uważała z inteligentnymi żartami (aaach... skoro nie ma co jeść, to może zjemy kamienie? One też mogą mieć uczucia!), bo weganie, którzy tu przychodzą nie mają poczucia humoru. To już ich problem.